Jolanta Kamińska, Interia: Jak siostra Małgorzata Chmielewska spędza święta Bożego Narodzenia? Siostra Małgorzata Chmielewska: - W każdym domu dla potrzebujących - a mamy ich dziewięć - osoby, które je prowadzą, jedzą wigilię razem z mieszkańcami. Następnie udają się do swoich rodzin. U mnie też tak będzie. Jestem w tej chwili w Zochcinie. Najpierw duża kolacja - bo wśród mieszkańców mamy 20 uchodźców z Ukrainy, a potem wigilia z moim synem Arturem. Zaadoptowała siostra w sumie piątkę dzieci. Nie spędzicie świąt razem? - W Wigilię nie da rady. Większość dzieci moich i moich współpracowników prowadzi nasze "Domy Wspólnoty Chleb Życia" i mają tam swoje obowiązki. Dzielą nas dziesiątki kilometrów. Może wpadną w pierwszy lub drugi dzień świąt. Wszyscy są już dorośli? - Tak. Niektórzy mają nawet swoje dzieci. I zgodnie poszli w ślady siostry? - Tak, chociaż nie muszą tego robić. Mają takie przygotowanie do życia, że mogliby pracować gdzieś osiem godzin dziennie, a nie całe doby i w dodatku zarabialiby znacznie lepsze pieniądze. Ale wygrał gen pomagania. - Jestem biologiem, więc genem bym tego nie nazwała... (śmiech) A ja dziennikarzem, lubię metafory. - Oczywiście to wszystko nie jest takie łatwe, bo życie z ludźmi bezdomnymi generalnie nie jest łatwe. W obecnej sytuacji pomaganie pewnie w ogóle nie jest łatwe. Wojna wywołała kryzys, ceny wystrzeliły w górę, a siostra ma dziewięć domów, gdzie mieszkają potrzebujący. Wiążecie koniec z końcem? - Po dwóch latach pandemii przyszła wojna. Na jej początku przyjęliśmy do naszych domów około 250 uchodźców z Ukrainy, teraz zostało ich u nas 60. Oczywiście cały czas przyjmujemy ludzi bezdomnych z Polski, których mieszka u nas obecnie około 250. Na początku wojny udzielaliśmy wsparcia na granicy, działaliśmy, gdzie się dało. To był ogromny wysiłek. Nadal jest trudno, by wraz z uchodźcami nieść ich traumę wojny i cierpienia. Tutaj w Zochcinie skoncentrowaliśmy się na przyjęciu tych, których inni przyjmowali niechętnie. Czyli? - Ludzi starszych, chorych, niepełnosprawnych - po prostu wymagających większego wsparcia. Oni nie mają zbytnich szans na znalezienie pracy i wynajęcie mieszkania. To dodatkowa trudność, ale jednocześnie wielka satysfakcja, że możemy im ulżyć w cierpieniu. Pozostali uchodźcy, bez tych obciążeń, którzy trafiali do innych naszych domów, szybko się usamodzielniali. Jeśli chodzi o finanse, to walczyliśmy o ceny gazu i prądu, które dramatycznie podskoczyły. Dodatkowo od 1 stycznia 2023 wzrasta najniższa pensja krajowa. O ile wytwórca, czy przedsiębiorca może podnieść ceny swoich usług, o tyle my nie, a przecież zatrudniamy liczny personel. Do tego od 1 stycznia tego roku zostały podwyższone standardy w schroniskach dla bezdomnych, więc musimy zatrudnić więcej personelu. Od dawna mówiłam, że w kryzysie coraz więcej ludzi zostanie na ulicy, bo organizacje nie będą w stanie sprostać nowym wytycznym. I tak się dzieje. Co praktyce oznacza to podwyższenie standardów? - Wprowadzono klasyfikację schronisk dla ludzi bezdomnych. Mamy: schroniska z usługami opiekuńczymi, w których wyznaczono obowiązkową liczbę personelu, następnie mamy schroniska dla ludzi bezdomnych i wreszcie noclegownie i ogrzewalnie. Obecnie samorząd otwierając placówkę dla bezdomnych wybiera ogrzewalnie - bo jest najtańsza. Jak sobie radzicie? - Miasto Warszawa dofinansowuje nam koszty utrzymania na poziomie 55 proc. Nie mówimy tu już rocznie o dziesiątkach tysięcy złotych, ale milionach. Musimy mieć zatrudnioną określoną liczbę personelu, bo nie moglibyśmy prowadzić schronisk. Same pensje to koszt 1 mln 200 tys. zł. O ile w sumie wzrosły koszty utrzymania domów Wspólnoty Chleb Życia w ciągu ostatniego roku? - O około 25 proc. To dla nas bardzo duża różnica. Mimo tarcz wzrosły ceny żywności, paliwa, opału, prądu. Poza tym, by dostać dopłaty do ogrzewania dla takich placówek jak nasza, trzeba przebrnąć przez morze papierologii. Przeciętny człowiek nie jest w stanie tego zrobić. Dodatkowo poza naszymi zawsze domami wspieraliśmy wiele rodzin. Teraz dzwonią do nas, bo ich sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna. Bieda na dobre rozsiada się w ich domach? - Nie stać ich na prąd, czy ogrzewanie. Co roku kupowaliśmy węgiel kilkunastu takim rodzinom. W tym roku też nas o to prosili, ale przez wysokie ceny zwyczajnie nie było nas na to stać. Ludzie dostali dopłaty, ale tona węgla dla wielu rodzin to za mało. Na ogół mało kto wie, że człowiek, który nie ma prawa do emerytury czy renty i jest niezdolny do pracy otrzymuje zasiłek stały z pomocy społecznej, który wynosi 719 zł. Proszę za tyle przeżyć. To niemożliwe. - Dlatego ludzie w takiej sytuacji głodują, albo nie płacą za prąd, albo nie wykupują leków, albo mają długi, których nigdy nie będą w stanie spłacić. Mam znajomego, który żyje z takiego zasiłku, a jego leki kosztują ponad 300 zł miesięcznie. To człowiek niepełnosprawny, któremu ZUS od lat nie chce przyznać renty. Teraz problemy tych ludzi się pogłębiają. - Zdecydowanie. Jeśli ktoś miał 1200 zł emerytury, co wcale nie jest rzadkością, to przy tej inflacji, która realnie wynosi około 20 proc., ma 240 zł mniej. Siostra jak mało kto zna się na polskiej biedzie. Dziś ma ona twarz emeryta, rencisty? - Tak. Polska bieda ma dziś twarz emeryta i osoby niepełnosprawnej. Kiedy zawodzi państwo na pomoc spieszą zwykli-niezwykli ludzie. Szczególnie w święta otwierają się serca. Ale jak pomagać dobrze? - Nie ma jednej recepty. Wszystko zależy od sytuacji danego człowieka. Jest jeden błąd, który zwykle popełniamy. Chcemy uszczęśliwiać na siłę, po swojemu, bo sobie tak a tak wyobrażamy szczęśliwe życie. Przede wszystkim trzeba rozeznać czego ten człowiek potrzebuje. Często jest to pomoc materialna, ale rzadko kiedy wyłącznie pomoc materialna. Od lat prowadzimy fundusz stypendialny dla dzieci z ubogich rodzin. W momencie kiedy docieramy do takiego młodego człowieka, bardzo często oprócz pomocy finansowej, którą uczeń, bądź student dostaje, jest on poruszony, że ktoś w ogóle zainteresował się jego losem. Nie chodzi tylko o pieniądze. Ale o to, że ktoś ich dostrzegł i się o nich zatroszczył? - Tak. W pomaganiu nie chodzi o to, by samotnej staruszce dać jedynie paczkę. Chodzi też o to, by poświecić jej trochę czasu. Papież Franciszek powiedział kiedyś, że jak dajesz żebrzącemu człowiekowi pieniądze, to spróbuj na niego spojrzeć jak na człowieka. Ja zawsze zamieniam parę słów, jak coś daję. Kilkanaście razy po przeprowadzeniu takiej rozmowy zdarzyło mi się pomóc bardziej. Pamiętam młodego człowieka przy centrum handlowym w Jankach żebrzącego dla mamy na leki. Był przemarznięty. Rzeczywiście miał przy sobie receptę na leki. Moja współpracownica wzięła ją i poszła do apteki. Potem okazało się, że dzieciak jest lekko niepełnosprawny fizycznie i intelektualnie i rzeczywiście miał ciężko chorą matkę. To spotkanie sprawiło, że nawiązaliśmy kontakt i pomagaliśmy tej rodzinie. Oczywiście nie zawsze się tak da. Wśród żebrzących nie brakuje też oszustów. - Ale spojrzeć z szacunkiem każdy może. Mówi siostra: trzeba dać coś z siebie i sama każdego dnia to robi. Dlaczego poświeciła siostra swoje życie, by nieść pomoc potrzebującym? - Ja się w ogóle nie poświęcam. A więc to złe słowo. - Bardzo złe słowo, bo poświęcenie w naszym potocznym rozumieniu kojarzy nam się z cierpiętnictwem. Aczkolwiek poświęcenie ma w swoim źródłosłowie świętość, czyli coś co płynie od Boga, który jest dobrocią. Miłość wymaga rezygnacji z pewnych rzeczy na korzyść rzeczy większych, ważniejszych, lepszych. W moim życiu, pomagając bezdomnym, nie zawsze jest wesoło, bywa naprawdę trudno, ale dostaję bardzo wiele. Co konkretnie? - Przede wszystkim radość, że człowiek, który był na dnie, na dnie już nie jest. Że dziecko, które nie miało domu, dom ma. Że ktoś, kto był głodny, jest w tej chwili syty. Człowiek czuje radość, że można przemieniać świat, pomalować na kolorowo jak w piosence 2plus1. I wtedy ten świat staje się po prostu piękniejszy. A ja nie lubię brzydoty, tylko piękno. Rozmawiała Jolanta Kamińska