Żywiec. 28 czerwca ubiegłego roku. Piękna, słoneczna, i co ważne, bezwietrzna pogoda. Barbara Sikora z 17-letnią córką Angeliką jadą ul. Browarną na zakupy. Nagle na ich auto przewraca się jedno ze stojących nieopodal jezdni ogromnych drzew. - Ja do dziś jak zaczynam o tym mówić, cała się trzęsę. Nie mogę sobie z tym poradzić - zaczyna swoją opowieść pani Barbara. "Krzyczałam, płakałam. Byłam pewna, że mama nie żyje" Z samego wypadku pani Barbara niewiele pamięta. - Od razu po uderzeniu straciłam przytomność. Ocknęłam się kiedy był już wycięty dach, miałam na szyi kołnierz, wszędzie dookoła były konary i gałęzie. Nie wiedziałam co się stało. Krzyknęłam tylko do córki, czy ma czucie w nogach - płacze kobieta. Wszystko pamięta za to Angelika, córka pani Barbary. - Krzyczałam, płakałam. Myślałam, że mama nie żyje. Była cała sina, auto było powyginane. Nie mogłam się ruszyć - opowiada pasażerka przygniecionego samochodu. - Ulgę poczułam, kiedy mama ruszyła palcem. Nie wie pani jakie to było szczęście, kiedy usłyszałam jej głos - płacze dziewczyna. Z auta wyswobodzili je strażacy. - Pamiętam, że jak cięli dach, przykryli nas kocami, żeby nie raniły nas odłamki. Do końca życia będę mieć przed oczami te obrazy. Wtedy jeszcze bólu nie czułam - osiemnastolatce łamie się głos. Kręgosłup złamany w sześciu miejscach Obie kobiety błyskawicznie trafiły do szpitala. Badania wykazały, że Angelika miała złamany kręgosłup w sześciu miejscach, jej mama w trzech. - Lekarze powiedzieli, że od przerwania rdzenia córkę dzieliły 2 mm. Policjanci, którzy przyjechali do izby przyjęć - że gdybyśmy nadjechały sekundę później, nie byłoby co zbierać - podkreśla Barbara Sikora. To, że przeżyły nazywają cudem. To jak wyglądało ich życie po wypadku - horrorem. - Przez osiem miesięcy byłam unieruchomiona w metalowym gorsecie, skręcanym na śruby. Z podstawką na brodę, żeby utrzymywała mi głowę. Za każdym razem kiedy wstawałam, musieli mi tę "uprząż" dokręcać takim imbusem - wspomina Angelika Sikora. Przez kilka miesięcy z gorsetem nie rozstawała się też pani Barbara. - Na szczęście nie był metalowy, ale pamiętam jak kąpałam w nim swoje 17-letnie dziecko. Bo bez mojej pomocy, nie mogła zrobić nic. Płakałyśmy obie. Z bólu i niemocy - opowiada Barbara Sikora. Obie kobiety trafiły pod opiekę psychologa. Jak podkreślają, z traumą wciąż sobie nie poradziły. - Ja do dziś nie mogę spać, a jak zasnę, śnią mi się drzewa. Gdyby nie leki, nie przetrwałabym psychicznie - przyznaje pani Barbara. I dodaje: - Dla nas najważniejsze jest to, że żyjemy, że nie siedzimy na wózkach. Ale to jak nas potraktowano, to skandal - wzdycha ranna w wypadku kobieta. Drzewo zgniłe od kilku lat Zaraz po wypadku sprawą zajęła się prokuratura. Powołano biegłego z zakresu dendrologii. W jego opinii czytamy: "Przedmiotowe drzewo było zainfekowane grzybami, które spowodowały zgniliznę korzeni oraz zgniliznę odziomka drzewa, co doprowadziło do jego wywrócenia. Owocniki grzybów patogenicznych i stan chorobowy drzewa były widoczne co najmniej od kilku lat". - Tego dnia nie wiał wiatr, nawet liście się nie ruszały. Jedyną przyczyną wypadku był stan tego drzewa. Ono stało jak słupek. Bez korzeni, bo zgniły. Tykająca bomba, której być tam nie powinno - ocenia Barbara Sikora. O tym, że drzewo należało wyciąć już jakiś czas wcześniej, przekonany jest także dendrolog. "Zgnilizna korzeni kotwiących oraz obszerna zgnilizna i ubytek odziomka wskazywało, że drzewo nieuchronnie ulegnie wywróceniu, w związku z tym właściciel terenu powinien usunąć zagrażające drzewo przed dniem wypadku" - dowodzi specjalista. Prokuratura rozpoczęła poszukiwania właściciela terenu. Ustaliła, że spróchniałe drzewo rosło na granicy dwóch działek. Jedną użytkują Polskie Koleje Państwowe, drugą Urząd Miejski w Żywcu. - I my wtedy naiwnie myślałyśmy, że wszystko jest jasne. Mamy dwie instytucje, które wspólnie poniosą odpowiedzialność. Bardzo się pomyliłyśmy - ocenia Angelika Sikora. Dwóch użytkowników terenu, konkretnego sprawcy wskazać nie można Bo zaraz po tych ustaleniach dochodzenie umorzono. "W świetle sporu użytkowników działek, co do własności terenu, na którym rosło drzewo, nie można wskazać konkretnego sprawcy, odpowiedzialnego za zaniechanie usunięcia drzewa, a także dalszych jego następstw" - czytamy w uzasadnieniu prokuratorskiego umorzenia. - Dla mnie jest to nie do pojęcia, że nikt za to nie odpowiada - przyznaje Angelika. - Bardzo chciałabym spojrzeć tej osobie, która powinna dbać o to drzewo w oczy i zapytać, dlaczego go nie wycięli zanim spadło nam na głowę? - płacze osiemnastolatka. Na końcu decyzji o umorzeniu prokuratura poinstruowała pokrzywdzone, że mimo zamknięcia sprawy "mogą dochodzić roszczeń odszkodowawczych na drodze postępowania cywilnego od wyżej wymienionych właścicieli terenów, na których rosło drzewo". Tylko problem w tym, że żaden z użytkowników działek, za zaniedbania odpowiadać nie chce. Gmina Żywiec: To nie nasze drzewo. PKP: Za drzewo odpowiada gmina Kiedy pytamy w Urzędzie Miejskim w Żywcu, dlaczego gmina nie wycięła spróchniałego drzewa przed wypadkiem, burmistrz odpowiada: - Przedmiotowe drzewo rosło na działce nr 140/24 będącej w całości własnością Polskich Kolei Państwowych. Za stan drzewa, jego przeglądy oraz zabiegi pielęgnacyjne odpowiada właściciel - zarządca, czyli w tym przypadku PKP - tłumaczy Antoni Szlagor, burmistrz Żywca. PKP piłeczkę odbija. - Drzewo, które się przewróciło rosło na granicy nieruchomości nr 140/24 będącej w użytkowaniu wieczystym PKP S.A. i nieruchomości nr 2621, należącej do samorządu. Zgodnie z ustawą o drogach publicznych utrzymanie zieleni przydrożnej, w tym usunięcie drzew, a do takiej można zaliczyć niniejsze drzewo, z uwagi na jego położenie, należy do obowiązków zarządcy drogi, którym w tym wypadku jest gmina - tłumaczy Bartłomiej Sarna z Biura Komercjalizacji, Komunikacji i Promocji Polskich Kolei Państwowych S.A. I dodaje: - Nie można zatem tutaj mówić o odpowiedzialności PKP S.A., skoro przepisy jasno wskazują na odpowiedzialność zarządcy drogi, czyli gminy. Burmistrz zarzeka się, że drzewo znajdowało się poza pasem drogowym i nie stanowiło zieleni przydrożnej. - Co oznacza, że de facto miasto Żywiec nie jest stroną w tym postępowaniu, co zostało wyjaśnione w korespondencji z prawnikiem poszkodowanych - dodaje burmistrz. Prawnik poszkodowanych mówi wprost: - Za ten wypadek odpowiedzialna jest i gmina Żywiec, i spółka PKP, bo drzewo rosło na granicy ich działek - wyjaśnia Leszek Krupanek. - A burmistrz zdaje się mijać z prawdą, bo nie ma najmniejszych wątpliwości, że to drzewo stało właśnie w pasie drogowym i za dbanie o nie, odpowiada nie kto inny, jak zarządca drogi, czyli gmina. Tym bardziej, że zły stan zdrowotny tego drzewa był widoczny gołym okiem - dodaje pełnomocnik poszkodowanych kobiet. 500 zł zadośćuczynienia za kręgosłup złamany w sześciu miejscach Chociaż PKP podkreśla, że nie ponosi odpowiedzialności za to, co się stało, kilka miesięcy po wypadku, podało kobietom nr swojej polisy ubezpieczeniowej w zakresie odpowiedzialności cywilnej. Spółka nazywa to standardową praktyką. Gmina swojej polisy ani standardowo, ani nie, nie podała. Nie rozwiązało to jednak problemu. Bo ubezpieczyciel Polskich Kolei Państwowych początkowo odmówił pani Barbarze wypłaty jakiegokolwiek zadośćuczynienia. Angelice wypłacił kwotę... 500 zł. - 500 zł za kręgosłup złamany w sześciu miejscach. To były kpiny. Tak, jakby ktoś dał nam w twarz - mówi Barbara Sikora. Po odwołaniach, PZU wydało kolejne decyzje. Tym razem przyznało poszkodowanym kobietom zadośćuczynienie. Pani Barbara dostała 6 tys. zł. Angelice do wypłaconych 500 zł dodano 16,5 tys. zł. - 17 tys. zł za taki wypadek? Za połamany kręgosłupy? Za traumę, z którą sobie nie możemy poradzić? - denerwuje się Angelika. - Od ponad roku nie ma dnia, żeby mnie nie bolało. Nie pamiętam już jak się żyje bez bólu. Mam 18 lat i moje życie już nigdy nie będzie takie jak wcześniej. Może gdyby ktoś z tych ludzi przez chwilę posiedział sobie w tym gorsecie na śruby, zrozumiałby o jakim cierpieniu fizycznym i psychicznym mówimy - nie kryje emocji poszkodowana w wypadku dziewczyna. Pani Barbara o wypłaconej przez PZU kwocie mówi wprost: - Ja się czuję nią upokorzona. Przecież myśmy sobie same tego drzewa na głowę nie zrzuciły. Mogłyśmy zginąć, bo ktoś zaniedbał swoje obowiązki i ubezpieczyciel wycenia to co przeszłyśmy łącznie na 23 tys. zł? - denerwuje się pani Barbara. Pytamy PZU o kwoty wypłacone poszkodowanym. W odpowiedzi nadesłanej z biura prasowego ubezpieczyciela czytamy, że wysokość wypłaconych świadczeń "określona została na podstawie wielu czynników, w szczególności, czasu trwania i intensywności cierpień fizycznych i psychicznych oraz trwałości skutków wypadku. Opinia lekarza orzecznika została wydana na podstawie dokumentów medycznych dostarczonych przez obydwie poszkodowane". - Żadna kwota czasu nie cofnie, ale takie pieniądze za połamane kręgosłupy to są kwoty uwłaczające - ocenia Leszek Krupanek, pełnomocnik kobiet. Jakby nic się nie stało. "Potraktowali nas jak śmieci" Kobiety podkreślają, że najbardziej boli je to, że chociaż dla nich to tragedia, która wywróciła ich życie do góry nogami, "nikt się tym nie przejął". - Nikt z gminy, ani z PKP nie przyszedł, nie zapytał w jakim jesteśmy stanie, co z nami, czy nie trzeba nam pomóc. Wierzyłam w burmistrza. Że przyjedzie do szpitala, że weźmie odpowiedzialność za to, co się stało. Ale nie. Potraktowali nas jak śmieci - zaznacza Barbara Sikora. Burmistrz Żywca odpowiada, że bardzo obu paniom współczuje, ale żadna z nich nie kontaktowała się z urzędem "w sprawie udzielenia im jakiegokolwiek wsparcia czy pomocy". - Każdego dnia staramy się wspierać wszystkie osoby potrzebujące pomocy w różnym zakresie. Nie jest możliwym, by znać potrzeby wszystkich. Gdyby taka chęć ze strony pani Barbary i pani Angeliki została zgłoszona, z całą pewnością obie panie uzyskałyby z naszej strony maksymalne możliwe wsparcie - mówi Antoni Szlagor. Pełnomocnik kobiet podkreśla, że burmistrz o wypadku i jego konsekwencjach wie doskonale. - Za zaniedbanie gminy pani Barbarze i jej córce należy się zadośćuczynienie, nie jałmużna, o którą poszkodowane rzeczywiście nie prosiły i nie mają zamiaru prosić - zaznacza prawnik kobiet. - Opowieści o "maksymalnym możliwym wsparciu" w konfrontacji z postawą pana burmistrza, uchylającego się od odpowiedzialności za wynik rażącego zaniedbania ze strony gminy, moim zdaniem są wyrazem hipokryzji włodarza miasta - ocenia Leszek Krupanek. Pani Barbarze i Angelice została już tylko sądowa batalia z gminą i ubezpieczycielem kolei. Oprócz zadośćuczynienia, będą żądać również odszkodowania. Także za zniszczony samochód, za który nikt im nie zapłacił. - Tu nie chodzi tylko o pieniądze. Ale także o to, żeby nie traktować tak ludzi. Nie udawać, że nic się nie stało. I odpowiedzialnie podchodzić do swoich obowiązków. Bo gdyby to drzewo wcześniej wycięto, nie musiałybyśmy teraz cierpieć - podkreśla Barbara Sikora. I dodaje: - W nas to zostanie już na zawsze. Za każdym razem jak jedziemy, mimowolnie spoglądamy na każde większe drzewo i zastanawiamy się, czy któreś z nich nie runie. Bo nie wiemy, ile jeszcze takich spróchniałych drzew, stoi przy polskich drogach. Irmina Brachacz Irmina.brachacz@firma.interia.pl