Słowa te brzmiały dla mnie dość powierzchownie. Uznałam nawet, że profesor wpada w niebezpieczne stereotypizowanie, a ja tego nie lubię (choć oczywiście nagminnie mi się zdarza, ale to już zupełnie inna historia). Otaczający mnie dotychczas Amerykanie wydawali się dużo bardziej skomplikowani niż by to wynikało ze słów profesora. Byli to jednak wykształceni Amerykanie z dużych miast, głównie z Waszyngtonu i Nowego Jorku, których życie płynie zupełnie innym torem. Kiedy pojechałam na Południe do ...hm...Północnej Karoliny, spotkałam ludzi, którzy żyją w takim właśnie sosie pozytywnego myślenia i często religijnie inspirowanego dążenia do sukcesu. Wylądowałam na przyjęciu lokalnej aktywistki w Charlotte, na którym pojawili się też drobni biznesmeni i gospodynie domowe oraz lokalny dziennikarz. Pies aktywistki był pól-kaleką w mocno podeszłym wieku, któremu niedawno postawiono za tlącego się już ledwie życia niewielki pomnik na ganku. Nie wiem, jak się słodka, skądinąd, psina czuje kuśtykając co rano obok swojego kamiennego wizerunku, ale zakładam, że dobrze czują się pomysłodawcy. Przyjęcie to różniło się bardzo od wszystkich spotkań towarzyskich, w jakich miałam szczęście brać udział w Stanach - było dużo mniej formalne. Jednocześnie było potwierdzeniem słów Weavera i laboratoryjnie czystym dowodem, że i tacy Amerykanie się zdarzają i że Ameryka to nie tylko Waszyngton. Południowcy mają serce na dłoni. Uśmiechają się od rana do wieczora, witają ludzi w windzie, poza windą , na ulicach, na klatce schodowej. Mają niezmiennie optymistyczny ton i wszystko ich cieszy, każda odpowiedź. Od reszty świata różni ich jeszcze to, że poza standardowymi pytaniami o pochodzenie i zawód, pytają też o przynależność religijną. I według niej oceniają ludzi. Atmosfery przyjęcia nie zmąciła żadna żywiołowa dyskusja. Były pieprzne ploteczki, były wymiany żartow, trochę pytań o nasze kraje (jedną gospodynię domową zaskoczyło to, że Wałęsa nie cieszy się już estymą wśród naszych rodaków. Kiedy jej powiedziałam, jak się go traktuje w Polsce, nie mogła uwierzyć), bardzo dużo zachwytów i nasze przyklejone uśmiechy na twarzach, mimo ogromnego zmęczenia. Wymieniano zatem zawody, wypytywano o to, gdzie będziemy jeszcze w Stanach i chwalono się dziećmi. Było bardzo przyjemnie i śmiertelnie nudno. - W środowisku polskim zaraz rozpętałaby się jakaś dyskusja polityczna i doszłoby do poważnych spięć - powiedziałam Czeszce, która dzielnie tłumiła ziewanie. Czeszka pokiwała głową, zmęczona opowiadaniem dziesiątej osobie o swojej pracy (jest redaktorem naczelnym pewnego czeskiego pisma), którą bardzo lubi, ale dziwiły ją i niepokoiły identyczne wybuchy radości rozmówców, których znała ledwie pół godziny. Każdy z naszych zawodów był absolutnie fantastyczny (dziennikarstwo-rozumiem, ale sędzia sądu najwyższego?), każdy wymieniony kraj wspaniały i niepowtarzalny. Zatem reagowaliśmy podobnie. Kiedy wracaliśmy do hotelu, kolega Słowak włączył w samochodzie CD. Bardzo nostalgiczna muzyka czeskiej śpiewaczki. O wojnie, bólu, stracie i niemożności pogodzenia się z ciężkim i niesprawiedliwym życiem. Naszego towarzysza, Afroamerykanina z Charlotte, zainteresowała ta muzyka. - Badzo piękna - powiedział z uznaniem - O czym? Słowak wyjaśnił. Kiedy opowiadał, część słowiańska w samochodzie odzyskiwała utraconą równowagę, natomiast oczy Amerykanina stawały się coraz większe. - I słuchacie tego w sobotę wieczorem? - zapytał bardzo zdziwiony. Część słowiańska pokiwała energicznie głową. Najedliśmy się, napili i nadszedł czas na marudzenie i rozdrapywanie ran i sypanie ich solą - to oczywiste. Amerykanin jednak dziwnie nie chciał obniżyć swojego nastroju - nam było to najwyraźniej potrzebne. Wysłuchał płyty do końca, a na jego twarzy malowały się setki uczuć. Patrzyliśmy na siebie poprzez nasze kultury i zastanawialiśmy się, gdzie się spotkać. Gdzie będzie owo słynne "w pół drogi". No i poszliśmy na jednego. Z Karoliny Północnej: Aleksandra Łojek-Magdziarz, LinkPolska.com