- Polak miał zrobić swoje, spakować manatki i odejść nie domagając się niczego. Dla pracodawcy byliśmy ludźmi gorszej kategorii, śmieciami, które można kopnąć w kąt - mówi wstrząśnięty Paweł Stępniewicz, który jeszcze w lipcu był zatrudniony przez firmę Derksen na "Rotterdamie". Kilkuset pracowników zostało na lodzie. Zdesperowani, złożyli w końcu oficjalną skargę do konsula. - Ludzie przestają się powoli bać, bo już wiedzą, że tak czy inaczej pożegnają się z pracą - dodaje Stępniewicz. Nie wychylaj się i podpisz wypowiedzenie za porozumieniem stron - jeśli tego nie zrobisz, wylecisz dyscyplinarnie. Nie kontaktuj się z ludźmi, którzy zorganizowali wyjazd do Niemiec. Podpisz certyfikat, że za szkolenie jesteś winny nam 1200 euro, pracuj bez nadgodzin i nie opowiadaj, że robisz to używając zdezelowanego sprzętu. Bulwersujące? Być może, ale nie chwal się tym, bo stracisz pracę szybciej niż ci się wydaje. Ale robotnicy z Derksena nie będą już milczeć. - Treść oficjalnej skargi do polskiego konsula liczy 12 stron. Przez wiele miesięcy ludzie siedzieli cicho, bo była to dla wielu z nich pierwsza praca od lat - mówi Stępniewicz. W firmie pracował od grudnia ubiegłego roku. Z końcem lipca przygoda z "Rotterdamem" skończyła się i jak najszybciej chce o niej zapomnieć. - Jak o koszmarze - dodaje. Warunki, w jakich przyszło pracować polskim robotnikom wciąż są skandaliczne. Węże masek przeciwgazowych są uszkodzone, a robotnicy oddychają skażonym powietrzem. Mechanicy nie potrafili ich naprawić dlatego, że maski są przestarzałe. Od wdychanego azbestu niektórzy zaczynają krwawić. Zepsuty sprzęt i zdarte kombinezony to jedno, fatalne wyżywienie (robotnikom zabiera się za jedzenie po 220 euro miesięcznie - red.) i warunki noclegowe to drugie. Kilkaset osób korzysta z kilku toalet. Hotel, w którym mieszkają, jest niedokończony. Za godzinę pracownicy powinni zarabiać 11,50 euro. Otrzymują po 2-3 euro mniej. Gdy wypadkowi ulegał Niemiec lub Holender, wzywano pogotowie na statek, czasami nawet helikopter. Kiedy jednak to Polak ucierpiał, zawożono go do hotelu, nie dbając nawet o udzielenie mu pierwszej pomocy - mówią byli pracownicy. Część składa już pozwy przeciwko firmie, domagając się odszkodowań. Z wyegzekwowaniem należnych im pieniędzy mogą mieć jednak poważny problem. Kapitał założycielski spółki, która ich zatrudnia, wynosi raptem 50 tys. zł. Lista poszkodowanych wydłuża się. Jeszcze wiosną mówiło się o 200 pracownikach. W rzeczywistości jest ich dużo więcej, bo w firmie była ogromna rotacja. Poszkodowanych przez pracodawcę jest około tysiąca osób. Firma odmawia komentarzy, tłumacząc, że nie ma mowy o żadnych uchybieniach. W sprawie wydarzeń w Wilhelshaven do tej pory nie zareagował polski rząd. Pomoc obiecywała minister Anna Fotyga, ale ostatecznie MSZ nie interweniował - pisze "Trybuna Robotnicza".