Jest tak wiele do zrobienia...
Szósta rano. Zaspany i ziewający, niosę karton z wodą i reklamówkę z bułkami i owocami do samochodu. Jedziemy dziś na południe Libanu, aby ocenić straty i możliwość działania na miejscu. Jesteśmy już po serii spotkań w Bejrucie i wiemy, co robią inni. Pomoc zaczyna dopiero docierać na południe kraju i wiele jest jeszcze do zrobienia - pisze z Libanu specjalnie dla INTERIA.PL Tomasz Błasiak.
Nasz przewodnik czeka na nas w Srifie, wiosce położonej 25 minut jazdy od Tyru. Dalej pojedziemy już razem. Gnamy autostradą do Sydonu, starając się omijać zburzone wiadukty i dziury po bombach. Czasami zmuszeni jesteśmy do zjechania na lokalne drogi i objeżdżania w korkach zburzonych mostów i tuneli. Kierowca informuje nas, że droga ta i wiadukty zostały skończone dopiero trzy lata temu i teraz trzeba budować je od nowa. To olbrzymi wydatek i niesamowicie uciążliwa sytuacja dla mieszkańców oraz rządu libańskiego, który do niedawna stawiał na turystykę. Wielkie hotele, pensjonaty i kurorty oczekiwały setek tysięcy gości, turystów z Europy i Bliskiego Wschodu, Libańczyków mieszkających zagranicą, którzy tłumnie odwiedzają ojczyznę w czasie wakacji.
Po drodze mijamy elektrownie i stojące niedaleko wielkie zbiorniki z ropą, które zostały zbombardowane przez izraelskie myśliwce. Wyciek ropy, ze względu na działania wojenne trwał kilka dni i plama ropy powoli rozciągnęła się w wielki dywan zatruwający i duszący wszelkie życie aż po Syrię. Plaże zostały pokryte warstwą czarnej mazi, martwych ptaków i ryb. Kamienie i piasek odcinają się czarną linią od reszty brzegu. Niemiły, słodki zapach dławi, gdy zawieje wiatr, drażni i powoduje nudności. Opuszczam plażę w milczeniu. Spiker w radiu informuje, iż plama przemieszcza się na północ i dotarła już do syryjskich kurortów. Hotelarze w południowej Turcji martwią się, że plama może dotrzeć także i do nich. Rybacy z nadmorskich wiosek opowiadają o nieodwracalnych zniszczeniach i braku perspektyw na szybką zmianę ciężkiego losu.
Wyłączam radio. W szumie samochodów, dźwięku klaksonów, przeprawiam się przez kolejny objazd zburzonego wiaduktu. Stojąc na zatłoczonej drodze obserwujemy wrak ambulansu, który spadł z wiaduktu. Raczej nikt nie przeżył.
Docieram do Srify po dwóch i pół godzinach jazdy. Kierowca informuje mnie, że normalnie, tzn. przed wojną dojazd tu zabierał godzinę do półtorej. Wioska jest pusta, widać zaledwie kilka postaci przeglądających zgliszcza i niosących kanistry z wodą. Słońce pali niemiłosiernie i w powietrzu unosi się zapach rozkładających się ciał zwierząt. Przemykający samochód unosi chmurę kurzu. Znowu zapada cisza.
Razem z przewodnikiem, Bassimem, ruszamy obejrzeć zniszczenia. Widok jest przerażający i idziemy w milczeniu. - Tu zginęła pięcioosobowa rodzina - odzywa się Bassim - spali, gdy na budynek spadła izraelska bomba. Najmłodsza córeczka nie skończyła dwóch lat. Podchodzę do ruin i zauważam dziecięce buciki leżące przy zgliszczach. Przeszył mnie dreszcz. Pomyślałem o mojej córce.
Bassim zaczyna opowiadać kolejne historie mieszkańców wioski. - Tutaj był zakład fryzjerski. Staruszek nie przeżył ataków. Dostał ataku serca, gdy dowiedział się o śmierci syna i jego rodziny.
- W zeszłym tygodniu pochowaliśmy 45 mieszkańców wioski. To była wielka demonstracja - mówi ze wzruszeniem - o, a tutaj jest meczet, też go zbombardowali.
Idziemy w kierunku zniszczonego meczetu i zauważamy gromadkę przemykających dzieci. Podchodzimy do nich, a one prowadzą nas do swoich rodziców. Witają nas i zapraszają na kawę. Właśnie jedzą posiłek przygotowany z darów. Oni mają szczęście, ich dom ocalał, zginęły tylko zwierzęta ukryte w pobliskiej stodole. Sześćdziesięciokilkuletni dziadek pokazuje mi wielką dziurę w suficie i ostatnie dwie krowy, które przeżyły atak. - To nasz dobytek - mówi łamiącym się głosem.
W ciszy wracamy do dzieci i kobiet krzątających się na tarasie. Przyjechał sąsiad i obserwujemy jak wnosi materace. - To na początek, odbudujemy wszystko tak jak było. Nie poddamy się - powiedział i zniknął w głębi budynku.