W latach 60. i 70. liczne problemy w przemyśle osłabiły brytyjską gospodarkę do tego stopnia, że Wielką Brytanię zaczęto nazywać "chorym człowiekiem Europy". Po katastrofalnym okresie tegorocznych wakacji ekonomiści na Wyspach coraz śmielej zaczynają debatować nad nadejściem kolejnej potężnej recesji. Anna Sivropoulos-Valero, zastępca dyrektora Programu Innowacji i Dyfuzji (POID) z londyńskiego uniwersytetu LSE mówi otwarcie o kryzysie. - Mamy duży problem z nierównością, mamy dużo problemów z infrastrukturą, mamy mnóstwo problemów w sektorze publicznym i z tego powodu mamy strajki. Nie wiem, czy "chory człowiek Europy" jest właściwym określeniem, raczej staramy się mówić o sobie jako o "narodzie stagnacji". Tak czy inaczej, to są realne problemy, którymi ktoś w końcu musi się zająć - uważa ekspert. Gospodarka Wielkiej Brytania łapie zadyszkę, a wraz z nią jej mieszkańcy. Zamiast korzystać z postpandemicznej wolności, Brytyjczycy zmuszeni są korzystać z oszczędności, żeby łatać dziury w domowych budżetach. W ostatnich dwóch miesiącach ceny produktów znowu drastycznie podskoczyły. Według danych banku centralnego inflacja wynosi teraz około 10,1 proc., a według najczarniejszych scenariuszy, może wzrosnąć nawet do 20 proc. na początku przyszłego roku. Brytyjska mieszanka kryzysowa W Wielkiej Brytanii, tak jak w wielu krajach, podskoczyły również ceny paliwa. Jak to wpłynie na ceny produktów spożywczych, warzyw, owoców, także tych sprowadzonych z innych krajów? To ważne pytanie, bo z własnymi zasobami może być w tym roku ciężko. Aby zminimalizować skutki pierwszej od 50 lat suszy, supermarkety Lidl i Waitrose w ramach pomocy dla rolników zapewniały ostatnio dostawców, że wykupią zbiory, nawet jeśli te będą odbiegać od dotychczasowych standardów. Problemy z dostawą to jedno, ale siła robocza potrzebna do zebrania owoców i warzyw to drugie. Według gazety "The Guardian", tutejszy Krajowy Związek Rolników szacuje, że warzywa i owoce o wartości co najmniej 22 milionów funtów nie zostały zebrane na czas z powodu braku rąk do pracy. Sivropoulos-Valero wyjaśnia jednak, że kryzys "kosztów utrzymania", jak nazywają go Brytyjczycy, to nie tylko wypadkowa problemów z dostępem do krajowych produktów, taniego gazu czy inflacji. To co boleśnie odczuwają mieszkańcy Wysp, to kilkuskładnikowa, destrukcyjna mieszanka. Owszem, w jej skład wliczają się sezonowe problemy, czy aktualny kryzys energetyczny, ale ma on tło międzynarodowe i jest odczuwalny w podobnej mierze w krajach, które, podobnie jak Wielka Brytania, są mocno zależne od gazu. Decydującym elementem, zdaniem ekspertki, jest utrzymująca się od 2016 roku dekoniunktura w postaci niskiej wydajności i stagnacji realnych pensji, a także zaniedbania infrastrukturalne, jak choćby słynne nieocieplone angielskie domy, których nie sposób ogrzać. - To oznacza, że brytyjskie gospodarstwa domowe są mniej odporne na obecny kryzys niż w innych krajach Europy - tłumaczy. Strajki dnia powszedniego To co oddają ekonomiczne wskaźniki, łatwiej jest jednak zobaczyć gołym okiem na ulicach dużych miast. Po cyklu strajków, który zaburzył okres wakacyjnego błogostanu, nawet w obliczu wyjątkowo upalnego lata, zapowiadane są kolejne. Powód? Utrzymujący się brak porozumienia co do wynagrodzeń między związkami zawodowymi a obecnym rządem. W wybrane dni września pracę zawieszą ponownie pracownicy kolei i metra, poczty i ponad 13 tys. pracowników szkół i przedszkoli. Od 5 września natomiast, z sal sądowych w Anglii i Walii zniknąć mają adwokaci, którzy strajkować będą "do odwołania". Jo Sidhu, przewodniczący tutejszego odpowiednika polskiej Naczelnej Rady Adwokackiej, w niedawnym komunikacie powiedział, że do tej pory strajki miały "destrukcyjny wpływ na zdolność sądów koronnych do funkcjonowania z zachowaniem jakichkolwiek pozorów normalności". Szacuje się, że liczba zaległych spraw w sądach wynosi blisko 60 tys. Nieobecny lider i brak wizji Piętrzącym się problemom nie pomaga fakt, że brytyjski okręt dryfuje bez kapitana. W poniedziałek partia torysów ogłosiła, że nowym premierem zostanie aktualna minister spraw zagranicznych - Liz Truss. Rząd zadecydował, że do końca kadencji Borisa Johnsona, bez względu na tempo, w jakim rozwijają się nowe problemy, nie będzie podejmował żadnych decyzji finansowych. Johnson ostatnie dni swojej kadencji spędził najpierw na wakacjach w Grecji, a później w posiadłości na wsi z dala od Downing Street. Premier unikał też spotkań kryzysowej grupy COBRY, na których omawiane są kryzysy krajowe lub wydarzenia zagraniczne o poważnym znaczeniu dla Wielkiej Brytanii. W swoim ostatnim publicznym wystąpieniu w Suffolk Johnson nie krył jednak zadowolenia z tego, jak przebiegała jego kadencja i po raz kolejny podsumował osiągnięcia aktualnego rządu. - Powiem szczerze, w ciągu ostatnich trzech lat wykonaliśmy jedne z najtrudniejszych zadań, jakie można postawić politykom. Naprawiliśmy nasze relacje z Unią Europejską. (...) Wdrożyliśmy brexit i odzyskaliśmy kontrolę nad naszym tworzeniem prawa, chociaż wiedzieliśmy, że nie będzie to łatwe. Otworzyliśmy naszą gospodarkę po pandemii COVID-19 szybciej niż jakikolwiek inny duży kraj, ze względu na szybkość wprowadzania szczepionek - mówił Johnson. Oddolna inicjatywa Bez konkretnej pomocy ze strony rządu zdesperowani Brytyjczycy zaczynają brać sprawy w swoje ręce. Ed Hamilton-Trewhitt z piekarni Brickyard Bakery w North Yorkshire, we wrześniu udostępni pomieszczenia gospodarcze, w których przez kilka godzin dziennie będzie mógł ogrzać się każdy, kogo nie stać na płacenie wysokich rachunków za gaz. Wizyta u Trewhitta będzie całkowicie bezpłatna. - Chciałbym myśleć, że nikt tak naprawdę nie będzie musiał z tego salonu korzystać. Realia są jednak inne. Biorąc pod uwagę skalę odzewu, z jakim spotkał się mój pomysł, wydaję mi się, że niestety muszę zacząć już myśleć o przygotowaniu kolejnego pomieszczenia - mówi przedsiębiorca. Podobnie jak w obliczu innych tegorocznych kryzysów, gdy społeczeństwo zaczyna ponosić koszty złych, czy po prostu zbyt wolno wdrażanych rozwiązań, paraliż spowodowany biernością polityków szybko zastępuję pomysłowość i chęć do działania małych, lokalnych wspólnot. Zapytany, czy jego zdaniem to sprawiedliwe, że społeczeństwo musi "dołożyć" sobie pracy, którą tak naprawdę powinni wykonywać politycy, Ed odpowiada: - Nie uważam, że to sprawiedliwe. Ale wiem, że to się dzieje i nie sposób tego zignorować. Jeśli jesteś świadkiem wypadku samochodowego, to nie siedzisz i nie dywagujesz o zasadach ruchu drogowego, tylko biegniesz z pomocą. Z Londynu dla Interii, Kamila Korońska