"Do osiągnięcia kompromisu daleko"
Janos Tischler, węgierski historyk, b. dyrektor Instytutu Węgierskiego w Warszawie ocenił w środę, że po wtorkowych telewizyjnych wystąpieniach premiera Ferenca Gyurcsanya i lidera opozycji Viktora Orbana nie widać możliwości osiągnięcia kompromisu i rozwiązania "patowej sytuacji" na Węgrzech.
- Były premier Orban powiedział wczoraj, że za wszystko odpowiedzialna jest jedna osoba - Gyurcsany, a obecny premier, że chodzi o wspólną odpowiedzialność; że to, co wydarzyło się na Węgrzech nie jest efektem kilku tygodni, tylko ostatnich 8, 10, a nawet 16 lat - powiedział Tischler. Przypominał jednocześnie, że prawicowa opozycja ciągle żąda ustąpienia lewicowego premiera Gyurcsanya.
Zdaniem Tischlera, podział polityczny na Węgrzech jest tak wyraźny, że "nie widać, aby którakolwiek ze stron miała siłę do zawarcia jakiegokolwiek kompromisu". - Sytuacja jest patowa - ocenił.
Odnosząc się do nagrania kontrowersyjnej wypowiedzi z maja tego roku, w której premier przyznał, że okłamywano społeczeństwo, Tischler tłumaczył, że istota sprawy polega na czym innym. - Premier mówił, że przez ostatnich 16 lat nie doszło do głębokich przemian gospodarczych, w edukacji, służbie zdrowia itd. Nikt nie ośmielił się robić żadnych reform, wszyscy się bali, że nie wygrają następnych wyborów - powiedział Tischler.
Podkreślił, że podczas kampanii przed kwietniowymi wyborami do parlamentu, "wszyscy byli świadomi tego, że na Węgrzech źle dzieje się w gospodarce".
Rozmówca PAP zauważył, że bez pokrycia jest hasło rzucone przez lidera węgierskiej opozycji Victora Orbana, iż w zbliżających się wyborach samorządowych (1 października) wyborcy będą mogli pokazać, że nie chcą obecnego rządu: "Problem polega na tym, że wybory samorządowe to nie wybory parlamentarne; nie mają nic wspólnego z legitymizacją rządu".
- W wyborach samorządowych chodzi o to, kto będzie burmistrzem miasta. Gdyby większość mieszkańców Budapesztu głosowała na partię Orbana, to mógłby powiedzieć, że zwyciężył. Wiadomo bowiem, że od 16 lat stolica jest w rękach liberałów, jednak ponad 80 proc. kandydatów na stanowiska burmistrzów we wszystkich węgierskich miejscowościach to kandydaci niezależni, niezwiązani z żadną partią polityczną, znani tylko w swoim regionie - tłumaczył węgierski historyk.
Odnosząc się do sytuacji na ulicach Budapesztu, Tischler powiedział, że "policja nie jest w stanie zaprowadzić porządku, ponieważ sami politycy nie wiedzą, co mają robić".
- W telewizji codziennie widzę tych samych ludzi podpalających lub przewracających samochody, a policja nie jest w stanie ich złapać. Aresztowano bardzo niewiele osób - powiedział.
Na pytanie o reakcję na ostatnie wydarzenia zwykłych obywateli Tischler odpowiedział: "Ludzie są zszokowani. Podobna sytuacja nie zdarzyła się na Węgrzech od 50 lat. Widać, że po niedzieli (wówczas rozpoczęły się protesty) w kraju coś się zmieniło, wśród ludzi panuje nieufność, niepewność. Każdy lubi mieć poczucie bezpieczeństwa, a myśmy właśnie je stracili".
Spytany o spekulacje odnośnie zainicjowania protestów przez opozycję, Tischler powiedział: "Różne są teorie; jedna, że protesty leżą w interesie Orbana, druga wręcz przeciwna, że to sam premier Gyurcsany je sprowokował, żeby osłabić rywala. Wiadomo, że to głównie prawica wychodzi na ulice, a jak ludzie wiążą ją z zamieszkami, z demonstracjami, to osłabia to Orbana".
Tischler zauważył, że węgierscy komentatorzy poruszają kwestię wiarygodności Węgier w Unii Europejskiej. - Coraz bardziej mówi się o tym, że nie należy zepsuć renomy naszego kraju w oczach świata. Jednak problem polega na tym, że chuliganów, którzy grasują w nocy po ulicach Budapesztu, absolutnie to nie interesuje - powiedział Janos Tischler.
INTERIA.PL/PAP