Czy obalenie Kadafiego przez Zachód jest wykonalne? Jak najbardziej
Kadafi do spółki z synami odbija Libię. Niewiele już miast pozostaje w rękach powstańców. A tymczasem z Przejściową Radą Narodową stosunki nawiązały już Francja, Wlk. Brytania i Portugalia. Popiera ją oficjalnie Unia Europejska, a także - co ważne - Liga Arabska. I, co chyba najważniejsze, USA. Jeśli Kadafi w Libii zwycięży, świat postawiony zostanie w głupiej sytuacji. W bardzo głupiej sytuacji. Co więc można zrobić, żeby nie wygrał? A konkretnie, aby nie owijać w bawełnę: jak musiałby wyglądać interwencja militarna w Libii?
- Z militarnego punktu widzenia nie byłaby to trudna operacja - mówi Marcin Ogdowski, dziennikarz INTERIA.PL i jej korespondent z Iraku i Afganistanu, autor bloga "zAfganistanu.pl".
A jak miałaby wyglądać taka interwencja?
Przede wszystkim musieliby wziąć ją na siebie Amerykanie. Jak zwykle.
- Przed Morze Śródziemne Libia graniczy z całym europejskim potencjałem NATO, jednak w europejskich armiach tylko niewielki odsetek wojska ma zdolności ekspedycyjne - mówi Ogdowski.
Amerykanie za to mają silną VI flotę na Morzu Śródziemnym z główną siedzibą we włoskiej Gaecie. Na Morzu Czerwonym i Morzu Arabskim stoją też dwa amerykańskie lotniskowce. Dotarcie do Morza Śródziemnego zajęłoby im parę dni. A do tego wszystkiego w Kuwejcie siedzi obecnie bezczynnie kilkadziesiąt tysięcy amerykańskich żołnierzy.
W porządku. Amerykanie są po prostu w okolicy. A w jaki sposób mogliby zaatakować? Desant? Inwazja przez Egipt?
- Zakładając, że Egipcjanie by ich w ogóle wpuścili - mówi Ogdowski. - Ale nie jest to takie niemożliwe, bo Egiptem rządzi obecnie armia, a ona w coraz większym stopniu uzależnia się od dostaw amerykańskiej broni. Poza tym Liga Arabska też ma dość Kadafiego.
- Jeśli doszłoby do interwencji, mielibyśmy powtórkę blitzkiriegu z czasów Rommla - dodaje.
Istotnie, jeśli Amerykanie zdecydowaliby się na inwazję lądową, byłoby to powtórzenie wojny manewrowej z II wojny światowej. Tyle tylko, że taka operacja byłaby bez sensu. Nie dość, że trzeba byłoby zgrupować na granicy libijskiej większe siły, co jest gigantycznym przedsięwzięciem logistycznym, to rachunek za taką operację wyniósłby krocie.
Doktryna USA, oczywiście, zakłada, że Stany Zjednoczone są w stanie prowadzić dwie wojny lokalne przy jednoczesnym zachowaniu zdolności do obrony własnego terytorium.
Ale obalenie Kadafiego zorganizować można w o wiele prostszy sposób.
Libia jak Słowacja
Libia zajmuje ogromne terytorium, jest jednym z większych krajów w Afryce, ale liczy raptem 6 milionów mieszkańców. To tylko trochę więcej niż Słowacja.
A do tego wojna, w którą NATO by się wmieszało, byłaby wojną domową, co oznacza, że dużą część społeczeństwa miałoby po swojej stronie. A przynajmniej nie przeciwko sobie: trzeba pamiętać bowiem o tym, że wielu Libijczyków - nawet ci, którzy walczą z Kadafim - ma alergię na zewnętrzne ingerencje w ich sprawy i niekoniecznie musieliby witać Amerykanów kwiatami. Choć przypuszczać należy, że w obliczu prawdopodobnego zwycięstwa Kadafiego również im mogłaby zmiękłość pryncypialność.
- Na początek - uważa Ogdowski - można wprowadzić strefę zakazu lotów. Rozwiązanie, nad którym debatuje obecnie świat.
Kadafiemu spadają samoloty
Strefa zakazu lotów nie jest po prostu kolejnym dyplomatycznym straszakiem na Kadafiego.
Samoloty, które naruszałby zakaz, byłyby zestrzeliwane.
Tutaj możliwe są dwa scenariusze. Pierwszy zakłada zniszczenie libijskich punktów obrony przeciwlotniczej, po to, by NATO-wskie samoloty egzekwujące zakaz nie zostały przez nią zestrzelone.
Scenariusz drugi jest taki, że bombardowania nie byłyby koniecznie. Amerykanom nie uśmiecha się bowiem niszczenie jakichkolwiek celów naziemnych w obcym kraju bez zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ, szczególnie po wielkim wieszaniu psów na USA po interwencji w Iraku. A w Radzie Bezpieczeństwa są - jak wiadomo - Chiny i Rosja, które rzadko z entuzjazmem patrzą na amerykańskie szeryfowanie po świecie.
Można jednak prowadzić radarową obserwację nieba nad Libią, a samoloty naruszające strefę zakazu lotów strącać z okrętów na Morzu Śródziemnym.
Czy rebelianci poradziliby sobie z Kadafim, jeśli NATO obcięłoby mu skrzydła? Niekoniecznie.
W Libii jak w Iraku?
Nawet, jeśli Sojusz - nie czekając na rezolucje Rady Bezpieczeństwa - zdecydowałby się na zbombardowanie sił i zaplecza Kadafiego. Można, oczywiście, zakładać, że po kilku dniach bombardowań powtórzyłby się scenariusz iracki. Tam bombardowania tak silnie podkopały morale armii Saddama, że ta nie była w stanie stawiać poważniejszego oporu.
Irakijczycy masowo poddawali się Amerykanom, a na stanowisku trwał jedynie iracki minister informacji Mohammad Said al-Sahafa, zwany Komicznym Alim.
Ali trąbił w oficjalnej telewizji o wielkich zwycięstwach nad najsilniejszą armią świata i masowych samobójstwach żołnierzy USA u bram Bagdadu. W końcu po irackiej armii nie było czego zbierać, a sam Komiczny Ali oddał się w ręce Amerykanów zanim wpadło mu do głowy ogłosić marsz Saddama na Waszyngton.
Zakładając jednak, że mimo bombardowań Kadafi nadal opierałby się rebeliantom, NATO mogłoby pomóc rebeliantom na inne sposoby.
"Mad Max" z zachodnimi doradcami
Po pierwsze - wysłać doradców, którzy w niektórych przypadkach stawaliby się - de facto - dowódcami libijskich oddziałów.
Lepsze zorganizowanie libijskich powstańców jest bowiem konieczne. Mimo, że część wojska przeszła na ich stronę i wie, jak walczyć, to jednak ogromna część walk toczy się w warunkach przypominających potyczki z "Mad Maxa". Chłopaki w arafatkach siedzący z bazukami w bitych osobówkach, karabiny maszynowe montowane na czymkolwiek, co ma cztery koła, zdobyczny sprzęt, którym mało kto umie się posługiwać.
- Przeciwnicy Kadafiego to w większości cywil-bandy, które nie są w stanie działać jak regularne wojsko. Widać to doskonale, gdy w pobliżu takich oddziałów pojawi się ekipa TV. Chłopcy walą seriami w niebo aż się kurzy... - zauważa Ogdowski.
Doradcy mogliby "ogarnąć" libijskich powstańców. Skoordynować ich działania z ewentualnymi nalotami NATO. I - być może - z działaniami NATO-wskich wojsk specjalnych.
Być może Zachód już tam działa
- Być może oddziały specjalne już tam są - mówi Ogdowski. - To wcale nie takie nierealne. Wiemy przecież, że brytyjskie i niemieckie jednostki tego typu ewakuowały swoich obywateli. A pamiętajmy, że Libia nadaje się idealnie do prowadzenia takich działań. Przesądza o tym z jednej strony bliskość morza - czyli zaplecza logistycznego i ewentualnego miejsca ewakuacji. Z drugiej zaś - pustynia, wymarzone - bo odludne - miejsce dla przeprowadzania zrzutów.
- Brytyjczycy podczas inwazji w Zatoce w 1991 roku tropili irackie SCUD-y, zapuszczając się głęboko na terytorium Iraku - przypomina Ogdowski, sugerując, że podobne operacje można by przeprowadzić i w Libii. Oddziały "specjalsów" zrzucano by z taką ilością sprzętu i wyposażenia, które pozwoliłyby na prowadzenie działań prze kilka - kilkanaście dni.
W jakim stanie jest armia libijska? "Cóż..."
A co z przeciwnikiem?
- No cóż, ujmijmy to tak: poziomem determinacji, koordynacji, a przede wszystkim dyscypliny każda arabska armia ustępuje wojskom Zachodu, rozumianego szerzej, także jako wschód Europy - mówi Ogdowski. - Wojska libijskie to nie jest najtrudniejszy przeciwnik.
Wydaje się, że ze wsparciem lotnictwa i skoordynowania działań z powstańcami, a szczególnie z tą częścią regularnej armii, która walczy po stronie powstańców, akcja taka miałaby duże szanse powodzenia.
- Bardzo duże szanse powodzenia - uściśla Ogdowski. - O ile nie pewność.
A jaka byłaby cena takiej "cichej" interwencji?
Jeśli chodzi o finanse - relatywnie niewielka.
W tym roku Amerykanie na operacje w Afganistanie i Iraku planują wydać 80 mld dolarów. Tymczasem operacja libijska (koncentracja floty u wybrzeży Libii, naloty i wymuszanie zakazu lotów oraz działania oddziałów specjalnych i doradców) - szacuje Ogdowski - mogłaby kosztować jakieś kilkanaście miliardów. Budżet amerykańskiego departamentu obrony to 700 mld dolarów. Operacja taka byłaby zatem ułamkiem tej kwoty.
Ceny w ludziach?
Tam, gdzie funkcjonują demokratyczne media śmierć każdego żołnierza jest mocno odnotowywana przez społeczeństwo. Pamiętać trzeba także, że poza osobistymi tragediami, w demokratycznych krajach ofiary w ludziach to spadek notowań rządów.
Tym bardziej, że przy operacji - w której żołnierze NATO musieliby działać we wrogim środowisku - istniałoby ryzyko, że sprawa skończyła by się tak, jak dla Amerykanów w Mogadiszu - kiedy to zwłoki żołnierzy USA wleczone były po ulicach somalijskiej stolicy za samochodami. To wydarzenie do tej pory jest waszyngtońską traumą.
Ogdowski szacuje, że straty NATO mogłyby wynieść kilkadziesiąt osób.
- Maksymalnie - uważa. - Przy czym część tych strat wynikałaby ze zmory "friendly fire". A powtórka Mogadiszu? Cóż, 11 lat po Somalii podobna historia wydarzyła się w irackiej Faludży. Takiego scenariusza nie da się więc wykluczyć.
Cena polityczna - jeśli uda się przez Radę Bezpieczeństwa przepchnąć zakaz lotów nad Libią, być może - zależnie od ustaleń - otworzyć pole manewru dla lotnictwa.
Akcje wojsk specjalnych i wysłanie ewentualnych doradców nie będą raczej przedmiotem debat w ONZ. Operację pomocy powstańców w obaleniu Kadafiego dałoby się przeprowadzić bez politycznego kataklizmu.
Los Kadafiego wisi na bardzo cienkim włosku. Jeśli zwycięży - a ma na to szanse - i zacznie znów umacniać swoją władzę w kraju (a nikt nie wątpi, jak krwawy odwet może wziąć na walczących opozycjonistach), stanie się to pomimo faktu, że obalenie go jest nie tylko możliwe, ale i względnie łatwe.