Talibowie do walki rzucają nawet dzieci obwieszone ładunkami wybuchowymi. - Zawodzi sprzęt, a Amerykanie często nam nie pomagają - skarżą się wojskowi. Wczoraj Naczelna Prokuratura Wojskowa w Poznaniu postawiła zarzuty zabójstwa ludności cywilnej sześciu z siedmiu żołnierzy, zatrzymanych we wtorek w związku z sierpniową akcją w Afganistanie w której zginęli cywile. Całej szóstce grozi co najmniej 12 lat więzienia. Gazeta rozmawiała z czterema żołnierzami I kontyngentu w Afganistanie. Służą w 11. Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu. Chcą pozostać anonimowi. Oto fragmenty ich opowieści: - Na początku było spokojnie. Talibowie przyczaili się w górach, na granicy z Pakistanem. W kwietniu, maju wybuchły tam walki. I zaczęła się jatka. Wtedy po raz pierwszy zostaliśmy zaatakowani. Na naszej drodze wybuchł ładunek. Jedną z zasadzek urządzili w wiosce. Żołnierze wjechali do niej. Cywile dziwnie ich obserwowali. Patrol skręcił w inną drogę. Tam talibowie zaczęli do nich strzelać z ręcznych granatników, a potem z karabinów. Żołnierze wyskoczyli z wozów i zaczęli strzelać do atakujących. Wymiana ognia trwała przez godzinę. Do dziś te obrazy powracają. - W takich sytuacjach tłucze się bez przerwy w to, co się porusza. Wsparcie dociera po 40 minutach. Trzeba przeżyć. - Na samym początku misji dochodziło do jednego, dwóch ataków tygodniowo. Pod koniec misji do czterech. Talibowie ostrzeliwali patrole z moździerzy albo z karabinów maszynowych. Czasem na motorkach podjeżdżali pod bazę, strzelali i uciekali. Kiedyś na bazę spadło z dziewięć rakiet. Innym razem podkładali ładunki na drodze. - Tych ludzi często nawet nie widzisz. Oddają serię strzałów, a potem zwiewają. Albo wtapiają się w niewinnych ludzi. Wyglądają tak jak wszyscy w Afganistanie: broda, turban, długi strój. Myśmy ich rozpoznawali dopiero, gdy zaczynali do nas strzelać. - Wcale się nie boją. Przed walką palą marihuanę lub haszysz. Nawet gdy się ich aresztuje, śmieją się prosto w oczy.