Wadził się z Bogiem i walił w gębę PRL-u
Kisiel, czyli Stefan Kisielewski, nie był twórcą, którego portret można namalować według utartych i sprawdzonych schematów, a potem spokojnie osadzić w ramce. Gdyby jednak tak się stało, to i tak prawdopodobnie czmychnąłby poza wyznaczony mu obszar.
Uwielbiany przez czytelników i nienawidzony przez peerelowską władzę, ciął ostrym słowem cenzurę, która dusiła wszelkie przejawy indywidualizmu.
Gdy za "dyktaturę ciemniaków" usiłowano drewnianą pałką wskazać mu jego miejsce, nie przestraszył się i dalej, na papierach wariata, walił głową w ściany - najmocniej w te dwie: marksistowską i katolicką. Bo wciąż szukał Boga i kochał Polskę. Tylko tę widzianą inaczej.
Działał na papierach wariata...
"Jednia niepokojąca", "diagnosta epoki, "klerk heroiczny", "wychowawca narodu", "męczennik prawdy" - wielu określeń użyto już w zmaganiach z tym felietonistą przekornym. Żadnemu z nich nie można odmówić trafności i zasadności, ale największą frajdą w odkrywaniu tajemnicy Kisiela-felietonisty jest własna, indywidualna, rodząca się w każdym czytelniku kwalifikacja jego postawy.
Pikanterii owego obcowania z twórczością, a poprzez nią i osobowością dziennikarza - bo w każdy jego utwór jest ona wpisana - dodaje arcyciekawa niejednoznaczność, ta dysharmonia kusząca:
"Z nim było inaczej. Zgodnie z zakorzenionym duchem przekory. Kisiel nie starał się o rolę narodowego męczennika. Słusznie został obdarowany uznaniem i gorącą sympatią, ale działał po swojemu. Do hagiografii nie pasuje. [...] Działam na papierach wariata - powtarzał - i bardzo się irytował, gdy usiłowano go upatetyczniać. Miał maskę odpowiadającą jego nastrojom.[...] Był więc Kisiel dziwnym zjawiskiem na polskim firmamencie w czasach Polski Ludowej. Kometa pędząca po swojej nieobliczalnej drodze" - pisał o przyjacielu kolega z poselskiej ławy, Stanisław Stomma.
Najchętniej czytany i najmniej słuchany
Prawda o Stefanie Kisielewskim jest z pewnością przekorna i niejednoznaczna jak on sam, kiedy mawiał, że pisząc rzeczy poważne sygnuje je imieniem i nazwiskiem, ale gdy tworzy coś znacznie mniej poważnego, to podpisuje się Kisiel.
Sławę przyniosły mu właśnie te "mniej poważne" felietony, które, jak wspomina Jerzy Pilch, stały się powodem zaistnienia sekretnego bractwa: "Teraz okazuje się, że zwyczaj ten, że same słowa, takie jak Kisiel czy ostatnie strona, mają jakieś specjalne znaczenie, że istnieje całe stowarzyszenie, bractwo wtajemniczonych w sekretne seanse".
Satyra i sprzeciw są koniecznym elementem narodowego życia, cokolwiek i ktokolwiek by o tym sądził. Satyra jest przeciw, bo nie ma satyry "pro", satyra musi być "contra". Bez tej przyprawy bigos narodowy nie będzie miał smaku, bez prawa do sprzeciwu nie wychowamy młodzieży. Wynika z tego potrzeba legalnej opozycji, którą to postawę próbowałem reprezentować w moich felietonach, zresztą nie tylko w nich. Opozycja bzykającego komara też jest opozycją.
~ Stefan Kisielewski
Kisiel z uporem maniaka podkreślał, że jego ostatnią stronę w "Tygodniku Powszechnym" należy traktować jako "oddzielne pisemko", ponieważ kłóci się z linią programową pisma. Zresztą w tym wypadku się nie mylił. Już pod pierwszą niemuzyczną publikacją w "Tygodniku...", ostrym debiutem "Sandauer w opałach", znalazła się adnotacja: "Redakcja nie podziela wszystkich poglądów autora". I tak już zostało.
Podpisywanie jego tekstów było czynnością zbędną. Wystarczała odpowiednia notka redakcyjna. Była jak znak firmowy - gwarant widzenia inaczej. Mimo tych wszystkich zawirowań wokół jego felietonów, faktem pozostaje, że to właśnie one sprawiły , że stał się: "(...) najchętniej czytanym, choć najmniej słuchanym dziennikarzem PRL-u. Komuniści nie chcieli go słuchać, bo mówił, że jest ich wrogiem. W wolnej Rzeczpospolitej nie słuchali go przyjaciele, bo mówił, że się z nimi kompletnie nie zgadza" - pisał w książce o Kisielu Mariusz Urbanek.
Osiemdziesiąt lat widzenia inaczej
Już sam Kisielewski dokonał podziału swojej publicystycznej działalności w "Tygodniku Powszechnym", wyróżniając w niej trzy etapy:
- lata 1945-1953 to etap mówienia NIE;
- lata 1956 - 1960 to etap mówienia TAK;
- okres po roku 1960 to etap mówienia LAMPA, czyli o niczym.
Gdyby w tym podziale zmieścić jeszcze: dwudziestolecie międzywojenne, II wojnę światową, okres "Solidarności" i działalność po roku 1989, to można powiedzieć, że ma się przed sobą niemal kompletną biografię Kisiela.
Mówiłem więc "nie", ale po latach bardzo bytem już tym zmęczony, bo jestem z natury pozytywnym optymistą, spragnionym entuzjazmu i lubiącym zadowolenie z siebie i z innych, a także legalizm i uświęcony porządek prawny. Toteż odetchnąłem z ogromną ulgą, kiedy, dzięki zmianie okoliczności, mogłem wreszcie zacząć mówić - oczywiście również na swój sposób - "tak".
~ Stefan Kisielewski
Tylko że jego życia nie da się zamknąć w dwóch datach: 1911 i 1991, odnoszących się do narodzin i śmierci. To byłby opis zbyt uproszczony dla osiemdziesięciu lat widzenia inaczej. Najbliżej prawdy o nim byli jego przyjaciele, którzy i tak przyznawali zgodnie, że wszelkie próby sportretowania Kisiela przynoszą im niemałą trudność, dlatego warto na moment oddać im głos.
Konflikt między treścią a formą kuszący
"Kisiela opisać trudno, jest uosobieniem konfliktu pomiędzy treścią a formą, istotą a przypadłościami - mówiąc jak tomiści. Idąc w och stronę powiedziałbym, że składa się on z duszy i akcesoriów tak do kupy złożonych, że w ciągłej dysharmonii, a przecież nierozszczepialnych. Sprzeczności nie wykluczają wzajemnej przynależności, są w nim przedziwnie zharmonizowane. Kisiel jest pedantyczny i niechlujny, wrażliwy i ma okropny gust, śmieszny a zarazem gryząco złośliwy, czyli nie bezbronny.
Przepada za wykwintem w każdym wcieleniu, uprawia wulgarność niemal w każdym odruchu i podejrzewam, że sprawia mu ona większą przyjemność niż jakakolwiek próba wyrafinowania. Wie, co to piękno, a przynajmniej wydaje mu się, że wie, ale pociąga go pospolitość, potrafi docenić dystynkcję, ale rękę wyciągnie zawsze po przeciętność, tandetę, ordynarność, w których umie dostrzec coś naprawdę pożywnego.
Miłośnik podejrzanych bigosów
"Jest ryżawym blondynem o karykaturalnym wąsiku, modnym wśród berlińskich kelnerów w latach trzydziestych, o dość sprężystej postaci i zdrowym karku. Ma obecnie czterdzieści trzy lata. Ubiera się jak pracownik poczty w Kłaju, o którego dba żona, żeby się nie przeziębił. Pije dużo i nieładnie, ze skłonnością do głupawych uporów. Kocha się w zaplutych wagonach trzeciej klasy, w małych, brudnych miastach, knajpach, dworcach, w których pochłania kuflami hektolitry piwa bez względu na wodnistość, w związku z czym nieustannie szuka, gdzie by się tu odlać, co urozmaica najpoważniejsze rozmowy.
Jak wiecie, nie wyznaję żadnej doczesnej teorii czy doktryny, uważającej, że znalazła rozwiązanie zagadki świata, że raz na zawsze określiła i uporządkowała naszą wiedzę o świecie. Dla mnie świat ciągle spowity jest mrokiem tajemnicy. A w mroku każdy człowiek potrzebuje światła, własnego światła, bo każdy idzie własną drogą. I to jest właśnie moja
~ Stefan Kisielewski
Cieszy się dobrym zdrowiem, jeśli nie liczyć przykrej, lecz niegroźnej nerwicy serca, na którą najlepiej jakoby robi mu wódka, dość nieskomplikowana terapia, mało subtelny pretekst. Je okropnie, pomaga sobie palcami, ślini brodę, gdy mu coś smakuje, a smakuje mu głównie fasolka po bretońsku i co bardziej podejrzane gulasze i bigosy. Angielkę wódki wypija drobnymi łyczkami, śpiesząc się i krztusząc.
Podobają mu się kobiety, obok których mógłbym przechodzić latami nigdy ich nie zauważywszy. Ma małe, nieco wypukłe bladoniebieskie oczy w otoku rudawych rzęs i śmieje się zaraźliwie" - z taką matematyczną niemal dokładnością uwiecznił przyjaciela w swoim "Dzienniku 1954" kolega z redakcji "Tygodnika" Leopold Tyrmand.
Jednak poza wielką, trwającą niemal pięćdziesiąt lat przygodą z powstałym przy krakowskiej kurii metropolitalnej pismem, na życiorysie Kisielewskiego zdążył wcześniej odcisnąć swoje piętno koszmar II wojny światowej, lata tłamszącego wszelką wolność komunistycznego reżimu, dramatyczne przeżycia związane z tragiczną śmiercią ukochanego syna Wacka, trudne i ostatnie pożegnanie uwielbianej żony Lidii, rozkosznie nazywanej "Krową", aż po ostatnią, tym razem przegraną, walkę z dławiącym jego wątłe, schorowane ciało rakiem, która okazała się akordem ostatnim.
Koszmar wojny, podły reżim i rak
Ponoć życie pisze najlepsze scenariusze. Kisiel przez cały swój czas nieustannie walczył - z dławiącym wolność reżimem, z niby-prawdami komunistów, z żenującymi absurdami peerelowskiej rzeczywistościami, a wszystko w myśl swojej złotej zasady: "Tylko konflikt i sprzeciw jest życiem, tęsknota do spokoju to złuda, to prostu zmęczenie. Póki gryziesz, albo póki Ciebie gryzą - póty żyjesz. Inaczej się nie da".
I dlatego nieprzerwanie się wadził, nawet z Bogiem, uporczywie zadając trudne pytania: "Czy Bóg ceni i premiuje w człowieku również inteligencję i mózg, czy tylko cnotę i wiarę? [...]Czy w Kościele fanatycy są bardziej miarodajni, czy też mędrcy?".
Bił się o prawdę w fabryce zakłamania
Zabierał głos, choć doskonale wiedział, że mówienie często może zabrudzić sumienie. Tylko, jak podkreślał Miłosz, w "przedsiębiorstwie zakłamania", w którym przyszło mu żyć, milczeć było nie sposób. Zabieg to niemożliwy, zwłaszcza dla kogoś, kto przez całe życie tak napastliwie szukał i bił się o prawdę:
"Każda prawda jest prawdą cząstkową - dlatego nie bardzo ma się prawo ją wypowiadać. Wypowiedzieć zaś prawdę niecząstkową jest niezwykle trudno. W rezultacie bardzo rzadko obcujemy z wypowiadaną prawdą i bardzo małe zdanie zdobywa ten, kto trafia w samo sedno. Nasuwają się więc pytania: czyżby mówienie prawdy nie było ludziom potrzebne? Czy mówienie prawdy nie jest cnotą, o którą należy się starać? A może większy walor niż mówienie prawdy ma - milczenie?".
Błazen, szyderca, kpiarz i...patriota
Szalejąca w PRL-u cenzura coraz mocniej kneblowała usta, zwłaszcza tym niepokornym, pokroju Kisiela, dlatego musiał cały czas przybierać coraz to nowe maski: błazna, szydercy, kpiarza, zwłaszcza wtedy, gdy skrzętni działacze z ulicy Mysiej odrzucali jeden artykuł za drugim.
Ale wróćmy do Sejmu. Pierwsze posiedzenie troszkę mnie zawiodło. Popularny dowcip mmówi, że Polska przed Październikiem to był zepsuty samochód, a Polska po Październiku to ten sam samochód, któremu tylko zreperowano... klakson. Tym klaksonem ma być chyba Sejm, ale jak dotąd to coś wcale głośno nie trąbi.
~ Stefan Kisielewski
Nie spodobały się tematy inne, to pisał o pogodzie, a wówczas zdezorientowani kontrolerzy oddawali do druku artykuły wcześniejsze, wietrząc w słowach przebiegłego synoptyka jakiś podstęp i nie podejrzewali, że publikują ostatecznie tekst bardziej politycznie niepoprawny.
Zaczynał więc ostro, pisząc zdecydowanie,"pod włos". Przyjaciele ostrzegali go, że tak odważny styl może spotkać się tylko z ostrą reakcją. Ale Kisielewski doskonale wiedział, że start musi być dobitny, aby móc potem, w obronie własnej, troszkę popuszczać cugli. Nie pomylił się. Taki sposób działania pozwolił mu trwać nieprzerwanie.
Kładł prawdę "Łopatą do głowy"
Od 1949 do 1953 roku kładł prawdę i mądrość "Łopatą do głowy", bo łagodne praktyki się nie sprawdzały. Gdy zaś po trzyletniej przerwie, kiedy "Tygodnik" został po śmierci Stalina zamknięty przez władze, Kisiel zaczął znowu publikować na jego łamach, rozpoczął nowy cykl pod tytułem "Gwoździe w mózgu". O jakie gwoździe mogło chodzić, nietrudno się domyślić.
Tylko konflikt i sprzeciw jest życiem, tęsknota do spokoju to złuda, to prostu zmęczenie. Póki gryziesz, albo póki Ciebie gryzą - póty żyjesz. Inaczej się nie da.
~ Stefan Kisielewski
Nie obyło się też bez desperackiego walenia "Głową w ściany" i to co najmniej dwie: marksistowską i katolicką, aby po czteroletnim sumiennym wykonywaniu tej czynności, w Polsce uwielbianego przez zagranicznych dyplomatów Gierka, pisać "Bez dogmatu". Gdy zaś przekonał się, że raczej nie uda mu się doprowadzić do przeobrażenia w doktrynerskich głowach, zamienił tytuł na złowieszczo brzmiące "Wołanie na puszczy".
Rąbał słowem i kochał Polskę
Dwa ostatnie motta, pod jakimi tworzył na łamach "Tygodnika" - "Widziane inaczej" i Sam sobie sterem" nie tylko podsumowują, ale przede wszystkim w pełni oddają sposób tworzenia, jak i osobowość Kisielewskiego.
Mimo kokieteryjnych zaprzeczeń był stuprocentowym homo politicus, a w swoim długim życiu założył nawet, wraz ze Zbigniewem Mehofferem (swoim ojcem w liberalizmie) "Partię Wariatów Liberałów", której program głosił : "Jak przyjdzie właściwy moment , weźmiemy Polskę za mordę i wprowadzimy liberalizm. A kto nie zechce - trafi do obozu".
Inną założoną przez Kisiela organizacją ośmieszającą PRL był "Klub Czynnego Nonsensu".
Czy Bóg ceni i premiuje w człowieku również inteligencję i mózg, czy tylko cnotę i wiarę? [...]Czy w Kościele fanatycy są bardziej miarodajni, czy też mędrcy?
~ Stefan Kisielewski
Próbował także działać czynnie i poprzez posłowanie z ramienia koła "Znak" wpływać na losy kraju, a najbardziej uzdrawiać gospodarkę, uczestnicząc w pracach Sejmowej Komisji Budżetu i Planu Gospodarczego, określanej z wdziękiem mianem "uniwersytetu polskiego dziadostwa".
Tam jednak też nie był wygodny, bo mówił zbyt głośno o tym, co mu się nie podoba i co należy zmienić. W swojej koncepcji realpolitk opartej na dobrosąsiedzkich stosunkach z Rosją kosztem Ukrainy, Litwy i Białorusi oraz powiązaniu polskiej nauki i gospodarki z Zachodem, a przede wszystkim w cotygodniowych felietonach wciąż troszczył się o kraj, bo jak uparcie podkreślał, trudno być Polakiem, ale nie być nim nie sposob. I Polskę bardzo kochał. Tylko tę widzianą inaczej.
Uroczystość wręczenia tegorocznych Nagród Kisiela, których laureatami są: Jerzy Buzek, Andrzej Mleczko i Krzysztof Olszewski, odbędzie się w niedzielę, 5 grudnia 2010 roku w auli Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. INTERIA.PL jest patronem medialnym uroczystości.