Polska idzie na wojnę z ISIS. To dobrze czy źle?
No i stało się - prezydent Andrzej Duda podpisał decyzję o wysłaniu dwóch kontyngentów Wojska Polskiego na Bliski Wschód. 150 wojskowych i cztery samoloty F-16 trafią do Kuwejtu, około 60 żołnierzy sił specjalnych - do Iraku. Oba komponenty wejdą w skład koalicji, powołanej do walki z Państwem Islamskim.
Polacy - jak wynika z oficjalnych zapewnień - nie wezmą udziału w operacjach kinetycznych. Samoloty mają wykonywać misje rozpoznawcze, komandosi - zająć się szkoleniem irackich specjalsów.
Brak zaplecza (do zamachów)
Jak zawsze w takim przypadku, decyzja o wysłaniu wojska za granicę wywołuje falę krytyki. Oponenci zwracają uwagę na domniemaną nieskuteczność działań zachodniej koalicji, podnoszą też argument niefortunnego doboru terminu, w jakim zdecydowaliśmy się na wsparcie aliantów. "Prowokujemy ISIS do ataków w Polsce" - czytamy w komentarzach poświęconych sprawie. "Mszcząc się, islamiści uderzą w trakcie Światowych Dni Młodzieży" - to najczęściej powtarzane stwierdzenie.
Wyjątkowo niemądre, oparte bowiem o przekonanie, że potencjalnym zamachowcom udałoby się naprędce przygotować atak w sytuacji braku zaplecza, które decydowało o sukcesach podobnych operacji w Belgii czy Francji. Mowa rzecz jasna o enklawach zradykalizowanych, muzułmańskich mniejszości etnicznych. Innych podmiotów, na tyle zdeterminowanych, by "dokonać rzezi w Krakowie", nie sposób w Polsce znaleźć. Oczywiście, nie wyklucza to scenariusza aktywności "samotnego wilka" - na przykład pozbawionego ideologicznej motywacji socjo czy psychopaty - to jednak temat na odrębną dyskusję.
Co zaś się tyczy wspomnianej nieskuteczności - to bzdura, wpisująca się w narrację rosyjskiej propagandy, która od miesięcy przekonuje, że tylko piloci latający maszynami z czerwoną gwiazdą wykonują "dobrą robotę". A reszta tylko miesza, komplikując sytuację w Syrii i północnym Iraku. Abstrahując od skuteczności rosyjskich operacji wojskowych na Bliskim Wschodzie, skoordynowane ataki prowadzone przez Zachód mocno dały się Państwu Islamskiemu we znaki. W ciągu nieco ponad roku terytorium ISIS skurczyło się o niemal połowę, prawie pięć milionów ludzi wydostało się z łap bestialskiego reżimu, a jego głowa - kalif Al-Bagdadi - najprawdopodobniej zginął kilka dni temu w amerykańskim nalocie (bądź zmuszony został do pójścia w konspirację; to źródła ISIS podały informację o śmierci przywódcy, co można też traktować jako zasłonę dymną).
Wygaszanie lęków
Oczywiście, rozprawa z Państwem Islamskim nie zakończy konfliktu, który toczy się w Syrii już od pięciu lat. Zbyt wiele jest innych podmiotów zaangażowanych w tę wojnę. Można więc postrzegać misję przeciwko ISIS jako rodzaj półśrodka. Ale w ostatecznym rozrachunku lepsze to, niż bezczynne przyglądanie się hekatombie milionów ludzi. Zwłaszcza, że poza wymiarem czysto humanitarnym, rozbicie reżimu religijnych fundamentalistów może przynieść wymierne korzyści. Także dla Polski. Istnienie Państwa Islamskiego jest jednym z istotniejszych czynników, zmuszających mieszańców Syrii i północnego Iraku do masowych ucieczek. Owa migracja rodzi zaś obawy części Europejczyków, przerażonych wizją "muzułmańskiej nawały". I jakkolwiek można tu dyskutować na temat zasadności tych lęków, mają one istotny wpływ na nastroje społeczne, panujące na starym kontynencie.
Co ważne, owe nastroje napędzają niebezpieczne, ksenofobiczne i rasistowskie postawy. Wygaszenie ich źródeł winno zatem leżeć w interesie europejskich rządów, również rządu Rzeczpospolitej.
Szukanie pól zgody
Ale ten ostatni zyskał właśnie inną, jeszcze bardziej wymierną korzyść. Ogłoszenie prezydenckiej decyzji nieprzypadkiem zbiega się z zaplanowanym na początku lipca szczytem NATO. Szczytem, na którym już oficjalnie zatwierdzone zostaną działania w ramach militaryzacji tak zwanej "wschodniej flanki". Mówiąc wprost, mamy tu do czynienia z "dealem" - polski udział w koalicji antyislamistycznej w zamian za przebazowanie natowskich oddziałów do Polski i krajów nadbałtyckich. W obu przypadkach są to działania raczej symboliczne - bo cztery natowskie bataliony nie mają wielkiego potencjału, a polscy piloci i komandosi nie zdecydują o ostatecznej klęsce ISIS. Istotne jest jednak to, że póki na Rosję działa "amerykański straszak", nawet tak symboliczna obecność sił zbrojnych największego mocarstwa świata ma dla Polski status gwarancji bezpieczeństwa.
I już na koniec warto się odnieść do pomysłu, że ów "deal" można by było przeprowadzić inaczej. Mówił o tym gen. Stanisław Koziej, sugerując, że nasze F-16 - zamiast lecieć na Bliski Wschód - powinny na dłużej wyręczyć siły Sojuszu, chroniące przestrzeń powietrzną państw nadbałtyckich. Ów pomysł tylko pozornie wydaje się atrakcyjny. Bo owszem, uniknęlibyśmy ryzyka wynikłego z działania w strefie wojny, ale koszty polityczne byłyby dużo wyższe. Nasz rząd, w dużej mierze słusznie, oskarżany jest przez Moskwę o antyrosyjską retorykę - takie posunięcie dałoby pretekst do dalszych zarzutów. A choć zbyt uległa wobec Putina postawa części zachodnioeuropejskich elit jest niewłaściwa, z Rosją przede wszystkim trzeba szukać pól zgody, nie konfrontacji.
Marcin Ogdowski