Obóz kobiet. Relacja Interii ze wschodniej Ukrainy
- To przeklęta ziemia - mówi starsza kobieta, spotkana na Polskim Cmentarzu Wojennym w Charkowie. Masowe groby kryją tu szczątki ponad czterech tysięcy Polaków, jeńców ze Starobielska, rozstrzelanych w charkowskiej siedzibie NKWD. Których ciała przywożono nocą i grzebano w dołach, obok ukraińskich ofiar radzieckiego terroru, zamordowanych pod koniec lat trzydziestych. - Gdyby człowiek mógł widzieć więcej, zobaczyłby niespokojne duchy wszystkich tych biednych ludzi - dodaje staruszka.

Brzmi to złowieszczo, niepokojąco - zwłaszcza ze świadomością, że za płotem cmentarza działał obóz pionierski, drugi co do wielkości w całym ZSRR. W urokliwym lesie, w drewnianych domkach, mieszkało podczas jednego turnusu nawet tysiąc dwustu członków Komsomołu. Pionierzy z czerwonymi chustami przeżywali tu swoje dziecięce i młodzieńcze przygody, w sąsiedztwie sekretnej wówczas nekropolii. Makabra w iście sowieckim stylu.
Zresztą i dziś "Romaszka" - jak nazwano ów obóz - jest świadkiem tragicznej historii, tym razem już nie Związku Radzieckiego, a powstałej po jego rozpadzie Ukrainy. Zdewastowany i od wielu lat nieremontowany obiekt przekazano bowiem wojennym uchodźcom z Donbasu.
Odpowiedzialność za wybory męża
A właściwie uchodźczyniom i ich dzieciom. W "Romaszce" trudno znaleźć mężczyzn, szczególnie tych w sile wieku. To zresztą po trosze temat tabu, którego uciekinierki starają się unikać. Zapytane wprost, mówią, że mężowie zostali, by pilnować domów i majątków przed szabrownikami. Lecz tajemnicą poliszynela jest, że w większości przypadków panowie po prostu wybrali wojaczkę. Jedni po jednej, drudzy po drugiej stronie.
Żony tych, którzy przystali do separatystów, są szczególnie ostrożne - milion trzysta tysięcy wewnętrznych uchodźców staje się coraz większym problemem ukraińskiego społeczeństwa. Przymusowi przyjezdni coraz częściej wywołują wrogość, a co najmniej niechęć u mieszkańców miejscowości, do których trafiają. Nie brakuje więc opinii, że "suki separów" nie powinny otrzymywać żadnej pomocy.
- A dlaczego ja, albo moje dzieci, mielibyśmy ponosić odpowiedzialność za wybory męża? - pyta jedna z uchodźczyń.
I tak lekko nie mają. 38-letnia Irina Filimonowa z Doniecka trafiła do "Romaszki" jesienią ubiegłego roku. Kobiecie z kilkuletnim synem przydzielono zatęchły pokoik ze zbutwiałą podłogą i pojedynczym oknem, pozbawionym szyb.
- Szła zima i mrozy, a nam do zabezpieczenia okna musiały wystarczyć folia i koce - wspomina kobieta. Dziś mieszka w odremontowanym baraku, w wydzielonym mieszkanku składającym się z dwóch pomieszczeń. - Woda jest, prąd jest. Mamy niezbędne meble. Udało się stworzyć namiastkę domu - na twarzy Iriny widać delikatny uśmiech.
Rodzin, takich jak jej, jest w "Romaszce" czterdzieści, choć był czas, że mieszkała ich tu ponad setka.

Integracja, a nie zamknięte enklawy
Znośne warunki to zasługa Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, USAID, ale przede wszystkim - mimo wewnętrznych napięć na linii uchodźcy-miejscowi - zwykłych charkowian oraz lokalnych firm. Strumień pieniędzy i towarów, głównie żywności, nie jest może wartki, ale pozwala na bieżące funkcjonowanie obozu.
Dla 25-letniej Olgi Rusakowej z obwodu ługańskiego, taki stan rzeczy to - jak sama mówi - dar niebios. Gdy ją spotykam, karmi właśnie ledwie dwutygodniowego noworodka.
- Regina - wymawia imię dziecka młoda nauczycielka nauczania początkowego. Obok kręci się czteroletni malec, pierwsze dziecko dziewczyny o azjatyckich rysach twarzy.
Obóz jest również azylem dla 43-letniej Ileny - inwalidki na wózku.
- Żyję dniem dzisiejszym, bez szansy na pracę, bez możliwości powrotu do domu. Bo tam wojna i ekonomiczna blokada - wyjaśnia, mając na myśli embargo na obrót pieniężny i towarowy, nałożone na separatystyczne republiki przez rząd w Kijowie.
- W przypadku konfliktów zbrojnych nie da się uniknąć organizowania obozów dla uchodźców, zwłaszcza zimą - mówi Rafał Farbisz, koordynator akcji PCPM na Ukrainie. - Ale trzeba dążyć do tego, by miały one charakter przejściowy. By uchodźcy integrowali się z resztą społeczeństwa, a nie żyli w zamkniętych enklawach. Przede wszystkim, by znajdowali pracę i własne mieszkania.

Ślub, rodzina - poważna sprawa
25-letni Denis i rok starsza Marina są przykładem takiej właśnie integracji. Mężczyzna, wolontariusz PCPM, chwyta się co prawda tylko prac dorywczych, ale i tak może mówić o szczęściu. W Izjumie - oddalonym o około 150 km od Charkowa niewielkim miasteczku - jeszcze przed wojną bezrobocie wahało się w granicach 18-20 procent.
- Myślę o jakimś własnym biznesie związanym z transportem samochodowym - rozmarza się Denis. - Jutro bierzemy ślub z Marinką - chłopak uśmiecha się do czarnowłosej dziewczyny. Będę więc mężem i od razu ojcem - Ukrainiec wskazuje palcem 7-letnią Nataszę, córkę Mariny z poprzedniego związku. - Poważna sprawa - kwituje.
- Ten biznes chciałbyś otworzyć w Izjumie, w Charkowie, czy w rodzinnym mieście? - pytam.
- Na razie nie ma szans na powrót do Gorłówki - odpowiada Marina.
Denis kiwa głową i zaczyna opowieść o tym, jak wyglądała ich ucieczka.
- Na pierwszym blok-poście zatrzymali nas separatyści i kazali kierowcy zawracać do Gorłówki - wspomina. - Grozili, że jeśli się nie cofniemy, ostrzelają autobus z automatów. Ale wtedy zaczęły bić grady, zrobiło się zamieszanie, ruszyliśmy więc do przodu. Na kolejnym posterunku znów nas zatrzymali i kazali wysiadać. Gdy mężczyznom wręczyli łopaty, przestraszyłem się, że idziemy kopać własne groby. Na szczęście chodziło tylko o okopy i po dwóch godzinach uzbrojeni mężczyźni pozwolili nam wrócić do autobusu i odjechać. Benzyny starczyło tylko do Izjumu - tak się tu znaleźliśmy.

Wesele i wakacje życia
Następnego dnia jestem gościem na skromnej imprezie weselnej Denisa i Mariny. Zorganizowanej w "Romaszce", wspólnymi siłami wolontariuszy i uchodźców - młodych bowiem nie stać na samodzielne opłacenie kosztów wesela. I gdy małżeństwo przyjmuje życzenia ("pokoju, przede wszystkim pokoju"), przypominam sobie słowa Gieorgija, dziadka Denisa, którego poznałem dzień wcześniej.
- W latach 1958-62 służyłem na okręcie podwodnym - opowiadał 76-letni mężczyzna. - I gdy mieliśmy kubański kryzys, moją załogę wysłano na Kubę. Wzięliśmy jakiś tajny ładunek, czort wie co. Rejs był długi i trudny, ale jak już dotarliśmy na miejsce, następny tydzień spędziliśmy na plaży. Pięknej, rajskiej plaży. To był mój urlop życia - staruszek zaciągnął się papierosem i zmrużył oczy. - Denis swoje przeżył - dodał po chwili. - Też na takie wakacje zasługuje.
"Wakacje" - powtarzam w myślach słowo-klucz. Spoglądam przez okno, gdzie kilkoro roześmianych dzieci biega z papierowymi samolotami. Jest czerwiec, jest przepięknie zielono, jesteśmy w dawnym kolonijnym ośrodku.
"Wakacje".
Tylko ojców brakuje, a ich żony i dzieci budzą się czasem w środku nocy z głośnym krzykiem na ustach.
Bo znów bombardowali...
Marcin Ogdowski