Książki, na które nas nie stać
Kto lubi styczeń? Chyba tylko najwięksi optymiści, wierzący święcie, że w nowym roku odmieni się nasz los, że zdołamy osiągnąć więcej niż kiedykolwiek dotąd oraz dotrzymać wszystkich przyrzeczeń i postanowień, którym stary rok jakoś nie sprzyjał.
Dla wydawców, księgarzy, hurtowników i ludzi kupujących książki styczeń to bodaj najgorszy miesiąc, który trzeba po prostu przetrwać. Spada sprzedaż, maleją dochody. Świadomi spustoszenia, jakiego dokonały w naszych portfelach świąteczne zakupy, rzadziej odwiedzamy księgarnie. A jeśli już tam zajrzymy, to chyba tylko po to, by stwierdzić z rozpaczą, że nie stać nas ani na kosztowny album, ani na modną powieść, nawet wydaną w broszurze. Możemy tylko pomarzyć o tym pięknym atlasie i kolorowym przewodniku po kraju, do którego zresztą pewnie nigdy nie pojedziemy.
Styczeń nie trwa na szczęście zbyt długo i w lutym, a najpóźniej w marcu, znów zapełnią się księgarnie. Jeśli nie kupującymi, to przynajmniej oglądającymi, co zawsze cieszy bardziej autora niż wydawcę. Niestety, ten nowy rok z siódemką po dwóch zerach nie zapowiada się zbyt różowo. Wszystko na to wskazuje, że ceny książek dalej będą rosnąć, a nakłady spadać. Chyba że zdarzy się jakiś cud.
Podczas świąt zdjąłem z półki wydane dziesięć lat temu w nieocenionej serii "ceramowskiej" klasyczne dzieło Marcela Graneta "Cywilizacja chińska". Piękna, lakierowana okładka, ponad 400 stron druku, kolorowe ilustracje, mapy, doskonały papier. Cena, na szczęście wydrukowana: 20 złotych! Za takie pieniądze trudno dziś kupić atrakcyjną pozycję na wyprzedaży czy w księgarniach oferujących tak zwaną tanią książkę. Obawiam się, że w ciągu minionej dekady ceny książek wzrosły mniej więcej trzykrotnie!
I ten fakt mało kogo bulwersuje, bo książka to nie ropa naftowa i nie szynka, i nawet nie cukier do herbaty. Wzrost cen tomików poetyckich i powieści nie spowoduje upadku jakiejkolwiek władzy, nie doprowadzi do przesilenia rządowego. Bibliotekarze nie zastrajkują, czytelnicy nie pójdą okupować Ministerstwa Finansów ani Ministerstwa Kultury.
A tymczasem książki drożeją nieustannie, w zastraszającym tempie. Ekonomista powiedziałby, że to prawdziwa rynkowa katastrofa. Jednak dla prawdziwego bibliofila i kolekcjonera książki zawsze były za drogie. Bo nawet jeśli mógł kupić poszukiwane nowości, w sferze marzeń pozostawały starodruki, rarytasy, białe kruki strzeżone zazdrośnie przez bibliotekarzy.
Można coś wyłudzić
Szczęśliwy, kto odziedziczył wspaniałą bibliotekę po rodzicach, dziadkach, a najlepiej pradziadkach. Jeśli ktoś taki kocha książki, może zaoszczędzić mnóstwo pieniędzy, tylko sporadycznie wzbogacając domowe skarby. Biada tym, co zaczynają od zera, zakładając dopiero fundamenty rodzinnego księgozbioru. Przy dzisiejszych cenach to wysiłek prawie beznadziejny, choć warto go podjąć - choćby z myślą o przyszłości.
Ludzie związani zawodowo z książką mają życie nieco łatwiejsze od zwykłych amatorów czytania. Mogą bowiem to i owo wyłudzić, na przykład obiecując wydawcy krótszą albo dłuższą recenzję, a przynajmniej notkę, w ostateczności zaś wzmiankę w rubryce "nowości nadesłane". Taki sposób uzupełniania księgozbioru nie jest wszelako ani łatwy, ani przyjemny dla obu stron.
Kilkanaście lat temu prowadziłem w pewnym dzienniku dział kulturalny i moim zadaniem było również zdobywanie nowości wydawniczych. Naprawdę nie mogłem narzekać, bo współpraca - głównie z warszawskimi oficynami - układała się przeważnie jak najlepiej. Zdarzały się jednak przygody dość niespodziewane. W jednym z regionalnych wydawnictw, dziś już nieistniejących, pani redaktor zaprowadziła mnie do magazynu i zamiast nowości próbowała obdarzyć paroma pożółkłymi tomikami sprzed lat, których przyszłość łatwo było przewidzieć. W innej, zasłużonej skądinąd oficynie świeżo upieczony dyrektor, zresztą znany literat i publicysta, tłumaczył mi przez kilka godzin, jak gigantyczną stratą dla jego firmy są gratisy rozdawane recenzentom. Zaczynały się dopiero czasy reklamy i wspomniany dyrektor wierzył święcie w siłę plakatów rozlepianych na słupach ogłoszeniowych.
Moja redaktorska kariera trwała bardzo krótko, nieco dłużej zajmowałem się pisaniem recenzji, czyli zajęciem bez wątpienia pożytecznym, ale mało komfortowym. Pewnego razu redakcja cenionego krakowskiego miesięcznika powierzyła mi zrecenzowanie tomu wybitnego krakowskiego krytyka literackiego. Recenzja wypadła pozytywnie, ale nie zadowoliła kolegów autora. Redaktor naczelny poprosił więc o dopisanie jednej stronicy pochwał. Ponieważ panegiryków nigdy nie uprawiałem, podarowaną książkę odesłałem, a recenzja nigdy nie ukazała się w druku.
Od tego czasu unikałem podobnych sytuacji i kłopotliwych zobowiązań. Pokusa regularnego otrzymywania egzemplarzy gratisowych jest oczywiście bardzo silna i niezamożny kolekcjoner rzadko potrafi jej się oprzeć. Jednak niezależność też ma swoją cenę, z czego wydawnictwa walczące o przetrwanie na rynku nie muszą sobie zdawać sprawy.
Ostatecznie książki krajowych oficyn możemy jednak zawsze kupić, inaczej bywa z cennymi pozycjami wydawnictw zagranicznych. Dziś, gdy niejeden koneser posiada w portfelu nieco dolarów albo funtów, gdy wyjeżdża się bez trudu za granicę, problem nie jest już tak poważny. W przeszłości oglądaliśmy bezcenne publikacje brytyjskie, francuskie i niemieckie głównie w maju, podczas Międzynarodowych Targów Książki. Na żadną nie było nas stać, zresztą mogły je kupować tylko biblioteki. Marzycielom - pozostawała zaradność.
Znałem prawdziwych mistrzów sztuki wyłudzania, którzy najbardziej skąpemu wydawcy potrafili wyperswadować, że bez książki, zwykle pięknej i kosztownej, po prostu żyć nie mogą. W epoce PRL-u prośby i błagania trafiały nieraz na podatny grunt. Niektórzy ludzie Zachodu rozumieli, że żyjąc w systemie komunistycznym, nie możemy posiadać niezbędnych dewiz, a zatem musimy liczyć na gratisy.
Zdobywanie wartościowych dzieł nie przychodziło łatwo nawet profesjonalistom. W schyłkowej fazie PRL-u ja i moja znajoma pracowaliśmy nad polskimi tłumaczeniami jednego z największych angielskich poetów. Przedłużając w nieskończoność wypożyczony z biblioteki egzemplarz, doszliśmy wreszcie do wniosku, że popularyzując genialnego Anglika, zasłużyliśmy chyba na wdzięczność ze strony jego rodaków. Niechże więc owa wdzięczność przybierze kształt materialny i zamieni się w egzemplarz dzieł wszystkich owego pisarza wartości dziesięciu funtów.
Na nasz list wydawca brytyjski, oczywiście bajecznie bogaty, odpowiedział w tonie nadzwyczaj kwaśnym. Poinformował, że co prawda nie prowadzi instytucji charytatywnej, ponieważ jednak zbliżają się święta, postanowił nas obdarzyć egzemplarzem poezji wybranych tłumaczonego autora. Książeczka kosztowała zaledwie dwa funty i do naszej pracy okazała się zupełnie niewystarczająca. Zapakowaliśmy więc świąteczny dar i posłaliśmy do Londynu, licząc na wspaniałomyślność chytrego kapitalisty. Niestety, nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, na czym polega bezwzględność w interesach...
Przez wiele lat zmagaliśmy się z brakiem książek, aż w końcu nadeszły czasy pozornego nadmiaru. Z bogatą ofertą jakoś nie idą w parze nasze skromne możliwości. Kupujemy coraz mniej, tym bardziej więc musimy zadbać o nasze zakupy. Jeśli nie stać nas na trwonienie pieniędzy, powinniśmy wydatki jak najstaranniej przemyśleć, by uniknąć rozczarowań i pomyłek.
To, niestety, musimy mieć
Większość czytelników sądzi, że nie stać ich na książki drogie. To oczywiście prawda, ale...
Myślę, że nie stać nas raczej na kupowanie książek, które po przeczytaniu staną się równie bezużyteczne jak wczorajsza gazeta. Książek kupowanych pod presją reklamy, za namową przyjaciół, w snobistycznym odruchu i lęku, że wszyscy naokoło znają już głośną pozycję. Książek, których najprawdopodobniej nigdy nie przeczytamy, bo wkrótce przestaną być obiektem naszego zainteresowania tak jak inne sezonowe nowości.
Nie przeczę, przyjemnie jest posiadać na własność interesujące nas pozycje - na przykład po to, by otworzyć ulubiony tom w środku nocy, gdy nie pracuje żaden bibliotekarz. Jednak im szybciej uświadomimy sobie, że nie wszystkie dyskutowane w mediach nowości musimy kupować, tym większą korzyść odniesie nasza biblioteka. Rezygnując z przypadkowych zakupów, tracimy naprawdę bardzo niewiele. Kto nie wierzy, niech zajrzy w czytelni do roczników czasopism sprzed kilku lat i zobaczy, jak wyglądała wówczas lista literackich bestsellerów. Pisarz X i pisarka Y wydawali się ówczesnym krytykom poważnymi rywalami Prusa, Żeromskiego, Gombrowicza, a może nawet Szekspira? Niestety, minęło trochę czasu, a już miejsce ówczesnych młodych zdolnych zajęły inne medialne gwiazdeczki.
Wbrew hałaśliwym pseudoznawcom (nie brak ich nawet w kręgach akademickich) fundamentem każdej szanującej się biblioteki pozostaje klasyka. Bez Dostojewskiego, Szekspira, Flauberta, Conrada, Tomasza Manna trudno wyobrazić sobie księgozbiór prawdziwego humanisty. Na te książki powinno nas być stać - tym bardziej że dostępne są również w starszych wydaniach, mniej luksusowych. W każdym domu powinni znaleźć się nie tylko romantycy i dziewiętnastowieczni mistrzowie polskiej powieści, ale także Berent, Leśmian, Herbert. Arcydzieła znajdujące się na wyciągnięcie ręki mają więcej szans na zainteresowanie ze strony czytelnika.
Podczas uważnej lektury będziemy sięgać niejednokrotnie do encyklopedii, słowników, leksykonów. Warto je posiadać i nie warto na nich oszczędzać. Powinny być jak najobszerniejsze, w miarę aktualne i przygotowane przez renomowanego wydawcę. Pamiętajmy, że synteza wiedzy wymaga czasu, wysiłku, sporych nakładów finansowych. Małej oficyny nie stać często na porządną redakcję i staranną korektę, bo działa według bezlitosnych reguł rynkowych. Oczywiście, jak mawiał pewien znajomy encyklopedysta, wszyscy popełniamy błędy. Jednak rutyniarze robią ich zawsze trochę mniej niż ambitni debiutanci.
Gloger wciąż niezastąpiony
Zazwyczaj czas nie sprzyja wydawnictwom encyklopedycznym, które zwłaszcza w dobie internetu szybko ulegają dezaktualizacji. Nie polecam nikomu historii PRL-u sprzed półwiecza, opracowań przemilczających zbrodnię katyńską czy kulisy wojny polsko-bolszewickiej. Rzeczywiście, amatorzy dziejów najnowszych musieli w okresie minionego dwudziestolecia wymienić niejedną pozycję w swym księgozbiorze.
Jednak opublikowana sto lat temu Encyklopedia staropolska Zygmunta Glogera pozostaje dziełem niezastąpionym. Podobnie - legendarny wielotomowy Słownik języka polskiego pod redakcją Witolda Doroszewskiego czy pochodzący już niemal sprzed półwiecza wspaniały cykl Pawła Jasienicy. Dzisiejszy historyk poprawiłby to i owo w monografii Jana Dąbrowskiego "Wielka wojna 1914-1918", ale równie wyczerpującej pracy poświęconej I wojnie światowej dotychczas się nie doczekaliśmy. Te książki oczywiście kosztują, bo zbieracze znają ich wartość. Właściciele antykwariatów - również, niestety...
Zanim powiemy, że nie stać nas na podobne rarytasy, pomyślmy, co możemy zrobić, żeby zdobyć książkę, do której będziemy wielokrotnie powracać. Czy stać nas na poskromienie rozrzutności, czy potrafimy wyrzec się chęci posiadania paru modnych tytułów? Czy książka, którą zamierzamy kupić, będzie towarzyszyć nam przez całe życie, a przynajmniej przez najbliższych kilka lat?
Spróbujmy zadać sobie te pytania, nim wejdziemy do księgarni i stwierdzimy z rozpaczą, że znów nas nie stać na upragniony tom.
Jan Tomkowski
* Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.