Święto bez świętowania
Protestem przeciwko ustanowieniu 4 czerwca Dniem Wolności i Praw Obywatelskich bp Wiesław Mering postawił ważne dla nas wszystkich pytanie: co tak naprawdę stało się tamtego dnia w 1989 r. Bez odpowiedzi na nie trudno zrozumieć istotę dzisiejszego sporu o to nowe święto, którego tak bardzo chce władza.
Sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu pozytywnie zaopiniowała projekt uchwały autorstwa Platformy Obywatelskiej w sprawie ustanowienia 4 czerwca - rocznicy pierwszych częściowo wolnych wyborów w 1989 r. - Dniem Wolności i Praw Obywatelskich. Arytmetyka wszelkich głosowań w obecnym Sejmie pozwala przypuszczać, że parlament przyjmie tę uchwałę w tempie ekspresowym. Dzień Wolności będziemy czcić jak Polska długa i szeroka. Tzn. władza będzie świętować, obywatele raczej nie. Dlaczego?
W cieniu Okrągłego Stołu
4 czerwca 1989 r. cały dzień i całą noc spędziłam w szpitalu, a konkretnie w zlokalizowanej tam komisji wyborczej. Byłam tzw. mężem zaufania Komitetu Obywatelskiego "Solidarność"; tak jak setki i tysiące osób w Polsce, znalazłam się tam, aby pilnować, by nie fałszowano wyniku wyborów, by rzetelnie policzono wszystkie oddane tego dnia głosy.
Miałam wtedy wrażenie, że ludzie głosowali tylko na kandydatów Komitetu Obywatelskiego, na tych, którzy w tamtych wyborach mieli swoje zdjęcie z Lechem Wałęsą, bo innych głosów było tak mało. Kolejny obraz z przeszłości to skreślana w całości tzw. lista krajowa, czyli lista prominentnych działaczy partyjnych, którzy mieli znaleźć się w tym Sejmie bez konieczności rywalizacji z kimkolwiek w danym okręgu wyborczym.
Ich wykreślali wszyscy, tu nie było głosów na "tak". Nasza komisja była jedną z mniejszych, głosy policzyliśmy więc stosunkowo szybko, informację o wynikach przewodniczący komisji zawoził do Urzędu Wojewódzkiego, a my do siedziby Komitetu Obywatelskiego w poznańskim Zamku. Tu spływały dane z całego miasta i województwa, "na wypadek" gdyby oni jednak chcieli fałszować. Z godziny na godzinę ogarniała nas coraz większa euforia.
Wygraliśmy! Bierzemy wszystko, co było do wzięcia, zmieni się Polska, zmieni się nasz świat! Wtedy chyba wszyscy byliśmy przekonani, że uczestniczymy w ważnym historycznym wydarzeniu, bo odrzucamy komunizm, socjalizm, czy jak to tam nazywano - ten nienawidzony przez nas ustrój, w którym dorastaliśmy, a który nam wszystkim tak bardzo dał się we znaki.
Wierzyliśmy, że to nasze nowe państwo w równy sposób będzie szanować wszystkich swoich obywateli, że skończy się korupcja, załatwianie wszystkiego - od pracy po lekarza - "po znajomości", że każdy za swoją pracę będzie mógł utrzymać rodzinę... Naiwność dzieci, moglibyśmy powiedzieć dzisiaj, ale tak bardzo chcieliśmy wierzyć, że ten 4 czerwca wszystko zmieni.
Zimny prysznic
Euforia zniknęła już kilka dni później, gdy okazało się, że nowo powołaną w zmienionym systemie politycznym funkcję prezydenta musi objąć Wojciech Jaruzelski. Że wybrany być musi głosami także posłów solidarnościowych. Pracowałam wówczas w radiu z przyjaciółmi z podziemnego Radia Solidarność i dobrze pamiętam ich konsternację i szok po opublikowaniu tej informacji.
"To po to siedziałam w więzieniu, by Jaruzel, przez którego siedziałam, został prezydentem" - mówiła z goryczą moja przyjaciółka, reportażystka radiowa Maria Blimel, która za działalność antykomunistyczną spędziła w więzieniu kilka miesięcy. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że w więzieniu nadal przebywa skazany za współpracę z Radiem Wolna Europa Józef Szaniawski, że za moment podstawy swojego bytu stracą wszyscy pracownicy Państwowych Gospodarstw Rolnych, że czeka nas dewaluacja, na której nasi rodzice stracą oszczędności swojego życia zebrane na książeczkach mieszkaniowych i innych, a prywatyzacja okaże się jednym wielkim przekrętem.
Wtedy jeszcze gotowa byłam się spierać, że 4 czerwca to data przełomowa, bardzo ważna, symbol odzyskania niepodległości, ale... trafiłam na trudnego przeciwnika. W czasie zbierania materiałów do książki o Radiu Wolna Europa kilkakrotnie rozmawiałam o tym z legendarnym pierwszym dyrektorem tego radia, Janem Nowakiem-Jeziorańskim.
"Ten dzień to nie jest żadne święto, żaden symbol, przecież wtedy jeszcze nic się nie zmieniło - mówił mi Jan Nowak. - Jeśli już szukamy jakiejś ważnej przełomowej daty, to jest nią bardziej 12 września, dzień zaprzysiężenia rządu Tadeusza Mazowieckiego, albo jeszcze później, 22 grudnia 1990 r. , gdy prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski przekazał nowo wybranemu w pierwszych powszechnych wolnych wyborach prezydentowi insygnia władzy państwowej" - przekonywał legendarny Kurier z Warszawy.
Nawet dla niego, osoby absolutnie przekonanej o konieczności zawarcia porozumień Okrągłego Stołu, data 4 czerwca nie była żadnym świętem.
To nie był koniec komunizmu
Tymczasem nadal wielu polityków twierdzi, że 4 czerwca jest rocznicą "pierwszych wolnych wyborów" w Europie Wschodniej, datą graniczną upadku komunizmu i odzyskania przez Polskę niepodległości. Fakty jednak temu przeczą. I nie chodzi tu tylko o ustalony z góry podział sejmowych mandatów, w którym opozycja mogła mieć jedynie 35 proc., a rządzące partie - resztę.
Są fakty jeszcze bardziej wymowne. Przecież 20 stycznia 1989 r. - na kilka dni przed rozpoczęciem rozmów Okrągłego Stołu z tzw. konstruktywną opozycją, gotową do kompromisu z komunistami - "nieznani sprawcy" zamordowali ks. Stanisława Niedzielaka, a 30 stycznia tego samego roku - ks. Stanisława Suchowolca, obu zaangażowanych m.in. w pomoc dla więzionych i represjonowanych działaczy "S".
Na kilka dni przed samymi wyborami z czerwca 1989 r. zginął, utopiony w kętrzyńskim jeziorku przez tych samych "nieznanych sprawców", Robert Możejko, działacz Federacji Młodzieży Walczącej. Do dziś nie są znane nazwiska ich morderców. Niszczenie słynnych teczek i innych dokumentów SB prowadzone wtedy, gdy rząd był podobno "nasz", to tylko element gry prowadzonej z narodem w dalszym ciągu przez służby specjalne.
A równolegle z informacjami dotyczącymi przygotowań pierwszego wybranego "w tych wolnych" wyborach posiedzenia parlamentu, który miał wybrać Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta, pojawiły się informacje o śmierci "w niewyjaśnionych okolicznościach" ks. Sylwestra Zycha. Jego historia jest tak bardzo typowa dla działania komunistycznych służb, że warto ją przypomnieć. Zwłoki księdza znaleziono w nocy 11 lipca 1989 r. przy dworcu PKS w Krynicy Morskiej.
W trakcie autopsji na ciele zostały zidentyfikowane liczne obrażenia, w tym pręgi z tyłu głowy, być może - jak to określono w sekcji zwłok - spowodowane uderzeniami pałki. Po znalezieniu zwłok księdza pracownik TVP w Gdańsku, Witold Gołębiowski, dostał osobiste polecenie Jerzego Urbana, który wówczas był prezesem Radiokomitetu, instytucji nadzorującej państwową telewizję i radio, aby udać się tam i nakręcić reportaż "o księdzu, który się zapił na śmierć".
Cała Polska po głównym wydaniu "Dziennika Telewizyjnego" mogła zobaczyć tragiczny koniec kapłana, który według wersji przedstawionej przez władze PRL, po wypiciu litra wódki w restauracji, opuścił lokal i zmarł kilkaset metrów dalej. W klubie oprócz trójki pracowników wypowiadającej się w reportażu nikt nie zauważył obecności ks. Zycha. Mężczyzny, który rzekomo towarzyszył księdzu w klubie, nigdy nie przesłuchano.
15 września 1989 r. prokuratura prowadząca śledztwo w sprawie śmierci zwróciła się do ministra spraw wewnętrznych o dostarczenie założonej księdzu teczki. Trzy dni później ministerstwo powołało komisję do zniszczenia owej teczki, a prokuraturze odpowiedziało, że ksiądz nigdy nie był obiektem inwigilacji służb. Śledztwo prokuratorskie zostało umorzone w roku 1993.
To nie jest święto
Trudno się nie zgodzić z bp. Meringiem, gdy mówi, że dnia wyborów z 1989 r. nie powinniśmy traktować jak święta. Tej daty nie możemy utożsamiać z upadkiem komunizmu ani w Polsce, ani tym bardziej w Europie Środkowo-Wschodniej.
Niestety, w naszym kraju te wybory, będące przecież prostą konsekwencją podpisania porozumień Okrągłego Stołu oraz niejawnych porozumień zawartych przez "konstruktywna opozycję" oraz partyjnych działaczy w Magdalence, umożliwiły raczej skuteczne przedłużenie agonii systemu komunistycznego na kolejne dziesięciolecia. Paradoksalnie stało się to w sytuacji, kiedy uwarunkowania międzynarodowe kończyły w ogóle jego racje bytu.
Niestety dzięki tamtym wyborom i tamtemu porozumieniu było możliwe późniejsze uwłaszczenie komunistów kosztem nas wszystkich, a poprzez politykę "grubej kreski" zapewniono im nietykalność i zalegalizowano zbrodnie komunistyczne. Wymownym symbolem tego okresu są uniewinnienia i umorzenia postępowań we wszystkich procesach funkcjonariuszy PRL-owskiego aparatu bezpieczeństwa prowadzone bezskutecznie od ponad 20 lat.
Atak, jaki spotkał bp. Meringa ze strony publicystów m.in. "Gazety Wyborczej" i "Polityki" oraz polityków po tym, jak publicznie zaprotestował on przeciwko ustanawianiu "Święta Wolności" 4 czerwca, uzmysławia nam jednak, jak bardzo potrzebne są analizy ówczesnych postaw i ludzkich motywacji. Tak mało jest przestrzeni publicznej do dyskusji na ten temat, więc zbyt łatwo przyjmujemy za pewnik twierdzenie, że "4 czerwca skończył się w Polsce komunizm".
On niestety się nie skończył, zmienił tylko swoje oblicze, pozwalając nam na używanie wolności w jednych dziedzinach (swoboda obyczajów, bezkarność wypowiedzi obrażających np. katolików), a reglamentując ją w innych (choćby odmowa miejsca na nadawanie naziemne dla Telewizji Trwam). Dajmy sobie spokój ze świętowaniem tego dnia.
Tekst: Jolanta Hajdasz, zastępca redaktora naczelnego