Prezydent na tropie dziennikarzy
Według prasy, pięć lat temu ludzie Lecha Kaczyńskiego tropili dwójkę dziennikarzy. Zbigniew Ziobro twierdzi, że chodziło o specsłużby.
Dziennikarze "Newsweeka" dotarli do akt będących zdaniem tygodnika wyraźnym dowodem na to, że media od dawna nie cieszą się sympatią Jarosława i Lecha Kaczyńskich.
Głównymi postaciami akcji sprzed pięciu lat były osoby, które dziś pełnią najważniejsze funkcje w państwie: prezydent Lech Kaczyński, minister koordynator ds. służb specjalnych Zbigniew Wassermann oraz przewodnicząca Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Elżbieta Kruk.
Ludzie Lecha Kaczyńskiego prowadzili działania, w wyniku których specjalny zespół prokuratorski przez osiem miesięcy tropił dziennikarzy "Rzeczpospolitej", Annę Marszałek i Bertolda Kittela. Sprawdzano ich kontakty, przesłuchiwano informatorów i zaglądano w billingi - opisuje całą akcję "Newsweek".
Informacja, że takie śledztwo było prowadzone, już w 2001 roku przedostała się do opinii publicznej. Jednak dopiero teraz dziennikarze "Newsweeka" dotarli do samych akt. Ich zawartość jest porażająca.
Jak się okazało, śledztwo, które pozwoliło zgromadzić kilkadziesiąt teczek z czterema tysiącami ponumerowanych stron, nie zawiera niczego, co mogłoby obciążać dziennikarzy - pisze tygodnik. Po co zatem inwigilowano przedstawicieli mediów?
Według "Newsweeka", sprawa zaczęła się od plotek, że dziennikarze "Rzeczpospolitej" dostali "zlecenie na kilku polityków". Wydarzenia potoczyły się szybko, a ówczesny minister sprawiedliwości bez wahania wydał zarządzenie polecające powołać specjalny zespół prokuratorski. Powstał zespół z rzędu tych, jakie powołuje się w szeroko zakrojonych śledztwach dotyczących spraw nadzwyczajnych.
Zespół dostał pokój w stolicy i zabrał się do dzieła - opisuje tygodnik. Prokuratorzy wystąpili o billingi telefoniczne, przesłuchali pracowników licznych instytucji. Śledztwo powoli zamieniło się w kabaret. W sprawie pytano wszystkich i o wszystko, jakby była to rzecz najwyższej wagi państwowej.
W 2001 roku Lech Kaczyński przestał być ministrem sprawiedliwości, a śledztwo wkrótce umorzono. Jedynie Zbigniew Wassermann do dziś jeszcze twierdzi, że śledztwo należało kontynuować, bo "pojawiły się w nim istotne wątki" - powiedział "Newsweekowi".
"Śledztwo dotyczyło służb, nie dziennikarzy
Publikację "Newsweeka" skomentował już minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który powiedział, że śledztwo z 2001 roku dotyczyło nie mediów, ale służb specjalnych, które chciały wtedy przez media dyskredytować wysokich urzędników państwa.
Ziobro zapewnił, że to nie działalność dziennikarzy, ale służb specjalnych, przekazujących mediom "wybiórcze albo nieprawdziwe informacji", była celem działań prokuratorów. - Żadne praworządne państwo nie może godzić się na to, że funkcjonariusze służb specjalnych inspirują materiały prasowe (...) i w konsekwencji wpływają na bieg spraw w państwie - dodał Ziobro.
Zbigniew Wassermann dodał, że w kontekście tej sprawy trzeba patrzeć na zapowiadaną likwidację Wojskowych Służb Informacyjnych. - To jest kapitalny przykład, co może wynikać z braku kontroli służb specjalnych - dodał, mówiąc o sprawie z 2001 roku.
Zdaniem Wassermanna, w śledztwie z 2001 r. zarysowały się takie wątki, które sensownym czynią dalsze jego prowadzenie. - Materiał dowodowy wzbogacał tezę postawioną w postanowieniu o wszczęciu śledztwa, że możemy mieć do czynienia z przestępstwem - zaznaczył.
Ziobro poinformował, że w śledztwie zebrano materiały, które potwierdziły, iż funkcjonariusze służb specjalnych niejednokrotnie przekazywali dziennikarzom rozmaite materiały będące w dyspozycji służb. Poszczególni świadkowie zeznali też, że dysponowali wiedzą o prowadzonych działaniach mających zdyskredytować Kempskiego, Widzyka i L. Kaczyńskiego. - Ten materiał procesowy, który został przeprowadzony potwierdza, że śledztwo miało swoje podstawy - ocenił Ziobro.
Dziennikarka oczekuje przeprosin
Według dziennikarki "Rz" Anny Marszałek, działania Lecha Kaczyńskiego w tej sprawie jako ministra sprawiedliwości było nadużyciem władzy. Jej zdaniem, Kaczyński został wówczas "podpuszczony przez kogoś, kto obawiał się publikacji "Rz" i spontanicznie zareagował na wymyślone bzdury".
- Żadnego tekstu o Lechu Kaczyńskim, ani jego bracie nie miało wtedy być i to jest w tym wszystkim najzabawniejsze - podkreśliła.
Dodała, że oczekuje publicznych przeprosin. - Na podstawie dziennikarskich plotek, że rzekomo ma powstać o nim tekst, Lech Kaczyński publicznie oskarżył mnie o bycie agentem UOP-u. Teraz PiS ma możliwość sprawdzenia, czy byłam nim, czy nie byłam, jestem, czy nie jestem na jawnym czy tajnym etacie. Powinni to zrobić i przekonać się, że to, co opowiadali, było wierutną bzdurą, a jeżeli, pan prezydent ma trochę honoru to powinien mnie przeprosić publicznie - powiedziała Marszałek.- Prywatnie już to zrobił; kilka miesięcy po całej tej akcji - dodała.
- Podjęliśmy wówczas, jako zwykli szeregowi dziennikarze jednej z redakcji, nierówną walkę z układem i mafijnym, i przestępczym, usytuowanym bardzo wysoko. Zamiast mieć sojusznika w ministrze sprawiedliwości mieliśmy niespodzianego wroga - powiedziała.