W wyniku wybuchu gazu na plebanii parafii ewangelicko-augsburskiej w Katowicach-Szopienicach zginęły zajmujące jedno z mieszkań w tym budynku 69-letnia kobieta i jej 41-letnia córka, a mężczyzna z tego mieszkania trafił z oparzeniami do szpitala. W poniedziałek redakcja "Interwencji" telewizji Polsat ujawniła podpisany przez te trzy osoby list, wskazujący, iż wybuch w Katowicach był formą rozszerzonego samobójstwa. Jego tłem miał być spór między lokatorami tego mieszkania a proboszczem parafii. Sprawę katastrofy wyjaśnia katowicka prokuratura. "Sytuacja konfliktowa" wokół lokatorów parafii - Pierwszy raz o tym słyszę. Cały czas starałam się myśleć, że mimo wszystko to był wypadek - powiedziała ocalona z katastrofy żona luterańskiego wikarego Joanna Ucińska, pytana w poniedziałek o najnowsze doniesienia dotyczące przyczyn wybuchu. Poszkodowana kobieta z dwiema rannymi córeczkami w wieku 3 i 5 lat przebywa w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach. Jedna z dziewczynek ma złamane nogi, druga m.in. poparzoną część twarzy. Ich stan jest stabilny i niezagrażający życiu. Pani Joanna - jak mówiła - nie znała dobrze osób, które zginęły, choć wprowadzając się na parafię wiedziała, że wokół tych lokatorów jest "sytuacja konfliktowa". - Nie utrzymywaliśmy bliskich relacji. Starszą panią spotykaliśmy rzadko; panie zawsze były miłe (...). Byli dosyć wycofani, nie spoufalali się z nikim, ale mimo wszystko nie sądziłam, że wpadną na taki pomysł - próbę samobójczą, gdzie chce się zabrać ze sobą innych ludzi - powiedziała pani Joanna. "Tego dnia było tam po prostu mnóstwo aniołów" W rozmowie z dziennikarzami poszkodowana relacjonowała, że początkowo wraz z mężem mieli wyrzuty sumienia związane z możliwością zapobieżenia katastrofie lub uniknięcia obrażeń, gdyby np. wyszli z dziewczynkami do przedszkola kilkanaście minut wcześniej. - Ale nie mogliśmy temu zapobiec, nie wiedzieliśmy, co się wydarzy - oceniła pani Joanna Ucińska, wskazując, że do ocalenia jej i dzieci przyczyniło się kilka elementów, m.in. to, że byli już w przedpokoju, oraz że zniszczona siłą wybuchu ściana w pobliżu była nie ceglana, a kartonowo-gipsowa. - Moja mama powiedziała, że tego dnia było tam po prostu mnóstwo aniołów (...). Tak jakby Pan Bóg wiedział, że to się wydarzy, że jest to nieuniknione - bo ci ludzie podjęli najwyraźniej taką decyzję - ale tak wszystko zorganizował, żeby nikt inny nie ucierpiał - powiedziała ocalona z katastrofy kobieta, podkreślając, że wprawdzie jej córki zostały ranne, ale nie muszą walczyć o życie. "Palec boży" i relacja żony księdza Nie ucierpieli również robotnicy, którzy tego dnia mieli remontować przeznaczone dla uchodźców mieszkanie na poddaszu, ale zdecydowali, że pogoda bardziej sprzyja kładzeniu dachówki z tyłu budynku - dlatego nic im się nie stało. - To też jest palec boży - oceniła żona luterańskiego księdza. Jak mówiła, w dniu katastrofy nie czuła w mieszkaniu zapachu gazu, wyczuł go jednak na klatce schodowej jej mąż. Poszedł zapytać lokatorów ze zniszczonego później mieszkania, czy oni również czują ten zapach, ale mieli odpowiedzieć, że nie. Potem wikary poszedł do nich jeszcze raz, żeby poinformować, że zakręcił główny zawór gazu i powiadomił pogotowie gazowe. Joanna Ucińska oceniła, że stan jej córeczek jest stabilny i poprawia się. - Jest coraz lepiej. Dostają środki przeciwbólowe, ale z każdym dniem mają coraz lepsze humory (...). Jest stabilnie, wygląda na to, że obrażenia będą się goić. Więc na ten moment nie jest źle - oceniła poszkodowana. Starsza córka ma złamane nogi i inne rany, młodsza poparzoną twarz. - Z tego, co mówią lekarze - to idzie ku dobremu. Będzie się to wszystko goić, nie trzeba za mocno ingerować w ten proces - dodała. Dziewczynki bardzo ucieszyła wiadomość, że odnalazł się jeden z mieszkających z nimi kotów - Miluś. Mają nadzieję, że odnajdzie się też kotka Szarotka. Mama dziewczynek: Ulga, że nie jesteśmy sami Pani Joanna oceniła, że dzieci powoli oswajają się z sytuacją. - Na początku bardzo przeżywały, płakały, mówiły: domek się zawalił, domek wybuchł. Starsza córka bardzo martwiła się o koty (...). Staramy się - może to dziwnie zabrzmi - patrzeć na pozytywne aspekty tej sytuacji. Mówimy o tym, że będzie nowy domek, że kupimy nowe łóżeczko. Rozmawiamy o tym, że widziały z bliska prawdziwych strażaków i policjantów, że jechałyśmy karetką na sygnale. Jakoś próbują poukładać to sobie w głowie - opowiadała mama rannych dziewczynek, które są także pod opieką psychologa. Słysząc o modlitwach, słowach wsparcia i zbiórkach pieniężnych na ich rzecz, poszkodowani - jak mówiła pani Joanna - czują ulgę. - Ulgę, że nie jesteśmy z tym wszystkim sami, że mamy duże wsparcie - rodziny, przyjaciół, obcych ludzi. Wiemy, że nie zostaniemy z niczym, że będzie się gdzie podziać, że będzie za co odkupić sprzęty, meble czy chociażby ubrania - powiedziała. - Bardzo ważne są też dla nas modlitwy - to też daje siłę psychiczną, że się nie sypiemy, bo wiemy, że mamy wsparcie - podsumowała Joanna Ucińska. - To, że ludzie nas wspierają, jest bardzo ważne i bardzo nam dodaje ducha - zapewniła.