Aleksandra Zaprutko-Janicka: Zacznijmy od tego, czym zajmuje się pani na co dzień. Anna Odi: - Od prawie 46 lat pracuję w Miejscu Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu. Najpierw byłam zatrudniona w archiwum, a od kilkunastu lat pracuję w dziale zbiorów, który zajmuje się nabywaniem i przechowywaniem obiektów związanych z obozem. To różne przedmioty, począwszy od pasiaków po rzeczy codziennego użytku, które znajdowały się w bagażu osób kierowanych bezpośrednio na zagładę, czy sprzęt obozowy. Spotykam się z byłymi więźniami lub z rodzinami nieżyjących już więźniów i odbieram od nich pamiątki, które decydują się przekazać do muzeum. Poznaję ich historie, zadaję pytania, by jak najlepiej opowiedzieć później o konkretnym obiekcie. Dla wielu osób sama myśl o pracy w miejscu pamięci Auschwitz wydaje się nie do udźwignięcia. Tymczasem pani nie tylko tu pracuje, ale też wychowała się w tym miejscu. - Od trzeciego dnia po urodzeniu mieszkam na terenie byłego obozu Auschwitz w mieszkaniu służbowym. Bezpośrednio po wojnie wprowadzili się tu moi rodzice, byli więźniowie, którzy przez wiele lat pracowali w muzeum. Jestem zatem związana z tym miejscem nie tylko przez pracę, ale też dlatego, że tutaj się wychowałam i nadal tu mieszkam, w tym samym budynku. Ja mówię, że to teren byłego obozu, ale te trzy budynki znajdują się poza obrębem drutów kolczastych. Mieściły się w nich biura esesmańskie. Proszę opowiedzieć o swojej mamie Mirze. Wychowała się we Francji i trafiła do Polski tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. - Mama urodziła się w Polsce, ale mając niecałe dwa lata razem z rodzicami i rodzeństwem wyemigrowała do Francji. Takie małe dziecko nie pamiętało kraju ojczystego. W 1939 roku, dosłownie przed samym wybuchem wojny, 15 sierpnia przyjechała do Polski. Ogromnie cieszyła się, że będzie mogła w Warszawie poznać rodzinę. Miała wreszcie spotkać krewnych i ze strony matki i ze strony ojca. Los zupełnie przewrotnie to ułożył i dwa tygodnie później wybuchła wojna. Gdyby jej rodzice przewidzieli, co się stanie, nikt młodej dziewczyny nie wysłałby tak daleko od domu. Zawsze powtarzam, że przyjechała w 1939 roku na wakacje i te wakacje trwały aż do śmierci. Do Francji nie mogła wrócić. Czy pani mama, mimo że pozostała po wojnie w Polsce i działała na rzecz zachowania tak ważnego dziedzictwa kultury, jakim jest pamięć o obozie Auschwitz, miała problemy ze strony komunistycznych władz? - Mama przeszła Pawiak, Majdanek, Ravensbrück i Buchenwald. Po wyjściu z obozu i ucieczce razem z koleżanką z marszu śmierci myślała, że po jakimś czasie będzie mogła wrócić do Francji. Najpierw trafiły do rodziny tej dziewczyny na Śląsku. Później mama miała nadzieję, że wróci do Warszawy, do swoich krewnych, a stamtąd do domu. Jej życie potoczyło się inaczej. Poznała mojego ojca i została tutaj. Po tym, jak wyszła za mąż i urodziło się ich pierwsze dziecko, starała się by mogli wszyscy wyjechać do Francji. Wtedy zaczęły się schody. Władze rzucały jej kłody pod nogi i nie pozwalały na wyjazd. Mówiła, że stamtąd pochodzi, że tam jest jej rodzina, ale to nie wystarczyło. Mama musiała się na przykład meldować w biurze bezpieczeństwa. Później, gdy rodzina się powiększyła, mówiono jej, że owszem może wyjechać i nikt nie będzie jej powstrzymywać, ale dzieci muszą pozostać z ojcem w Polsce. Która matka porzuciłaby dzieci i wyjechała? - Moja mama, która przeszła obóz koncentracyjny, zawsze mówiła, że najbardziej bała się hitlerowców, jednak bardzo cierpiała też z powodu tej przemocy psychicznej, która spotkała ją po wojnie. Na zewnątrz starała się pokazywać, że wszystko jest w porządku, jednak w środku targały nią różne emocje. Tłamsiła je w sobie i pilnowała, by nie przelać ich na swoich bliskich, na dzieci. W latach powojennych cudem udało jej się pojechać do Francji na parę dni i zobaczyła ojca. Historia pani taty, Józefa, jest zupełnie inna. Pochodził z rodziny mieszanej niemiecko-śląskiej, którą druga wojna światowa dosłownie rozerwała. Pani babcia musiała cierpieć przez to, że jej dzieci walczyły po przeciwnych stronach frontu. - Babcię znam tylko z opowiadań, choć noszę jej imię. Anna Maria. Ja urodziłam się we wrześniu 1956 roku, a ona zmarła w listopadzie tego samego roku po ciężkiej chorobie. Ojciec ukradkiem zaglądał do swojej matki choć nigdy nie pogodził się ze swoim ojcem. Cierpiał z tego powodu. Babcia też cierpiała, że nie może normalnie być obecna w życiu swojego syna. Być może stoi za tym śląskie wychowanie, jednak nigdy nie odeszła od męża. Nigdy nie była też po stronie ani jednych dzieci, ani drugich. Podobno po kryjomu odwiedzała naszą rodzinę w Oświęcimiu. Mama opowiadała, że przyjeżdżała, zobaczyła swoje wnuczki i natychmiast wracała na Śląsk, żeby dziadek nie zorientował się, że gdzieś była. Pani babcia była Ślązaczką, a pani dziadek, Niemiec, przed wojną dał się uwieść ideologii Hitlera. - Dziadek pochodził z Niemiec. Pojawił się na tym terenie, bo jego siostra wyszła tu za mąż. Odwiedzając siostrę, poznał swoją przyszłą żonę, moją babcię. Takich rodzin mieszanych na Śląsku jest mnóstwo. Zapewne gdy słyszy pani o "dziadku z Wehrmachtu" cierpnie pani skóra? - Mój dziadek nie był w Wehrmachcie. Całe życie pracował na kolei, był maszynistą. W Wehrmachcie służyli bracia mojego ojca. Mój ojciec tymczasem służył w Wojsku Polskim i walczył w kampanii wrześniowej. Wychowała się pani w praktyce na terenie dawnego obozu zagłady. Jak wyglądało to dzieciństwo? - Mama i ojciec chronili mnie i moje dwie siostry, i wychowywali nas w dużej czułości. Nie chodziłyśmy samopas. Zawsze byłyśmy pod jakąś opieką. Na tym terenie mieszkały też dzieci innych byłych więźniów, w różnym wieku. Bawiliśmy się razem, graliśmy w piłkę, w palanta. Dzieciaki wyszukiwały takie gry, w które można było grać w miejscu, gdzie wolno nam się było bawić. Mieliśmy do dyspozycji duży plac, dużo zieleni. Wiadomo, że dzieciaki czasem coś wymyślały. Próbowaliśmy nawet przejść pod drutami na ścisły teren obozu, choć nie wolno nam było tego robić. Rodzice prosili nas, żebyśmy nie przekraczali tej granicy. Tłumaczyli, że tam są turyści, a przewodnicy oprowadzają grupy. Kiedy byłam zupełnie mała, mama nie mówiła mi "musisz być cichutko, bo przyjechała osoba, której ktoś tutaj zginął". Rodzice dostosowywali przekaz do wieku. Wiedzieliśmy zatem, że nie wolno głośno krzyczeć, że powinniśmy w miarę spokojnie się bawić, czy jeździć na rowerkach. Tworzyły się dziecięce przyjaźnie, odwiedzaliśmy się wzajemnie. - Kiedy skończyłam siedem lat, poszłam do szkoły. W tym wieku, mając pierwsze koleżanki, człowiek chce się wzajemnie odwiedzać, nawiązywać przyjaźnie. Gdy byłam mniej więcej w drugiej-trzeciej klasie, moje koleżanki mieszkające zupełnie poza obozem pytały, czy ja mogę do nich przyjść. Za pozwoleniem rodziców odwiedzałam je i chciałam, żeby do mnie też ktoś przyszedł do domu. Okazało się, że dzieci bardzo chętnie nas zapraszały, ale nie chciały przychodzić do nas. Początkowo nie mogłam tego zrozumieć. Kiedy pytałam, dlaczego tak jest, odpowiadały, że się boją. Wtedy zaczęłam bardziej interesować się tym, skąd ten strach. Mówiły, że są tu druty kolczaste, że to niedobre miejsce. Musiały to gdzieś usłyszeć. A panią i pani kolegów z podwórka rodzice starali się ochronić przed traumą, dawkując wiedzę? - Zawsze z siostrami mówiłyśmy, że jesteśmy wdzięczne, że nam wręcz dozowali ten temat. Gdybyśmy wszystkie trzy musiały jednakowo wysłuchać ich historii, czy opowieści ich obozowych kolegów, byłoby to trudne. Zamiast tego rodzice przekazywali nam tę wiedzę tak, żeby nas nie przestraszyć i żebyśmy były to w stanie zrozumieć. Czy temat wojny i przeżyć obozowych pani rodziców był obecny w rodzinnym domu? - Moja mama bardzo unikała tematów obozowych. Ważniejsze dla niej były tematy rodzinne. Być może dlatego, że nie mogła odwiedzić swoich rodziców i braci, i ogromnie tęskniła. - Każdego roku w Auschwitz są uroczystości związane czy to z wyzwoleniem, czy z rocznicą pierwszego transportu. Wtedy odwiedzali nas znajomi ojca, którzy również przeżyli obóz. Wtedy była okazja do poruszania tych tematów. Absolutnie nie było to jednak codziennością. Nina Majewska-Brown pisząc książkę zainspirowaną losami pani i pani rodziny zatytułowała ją "Ostatnia 'więźniarka' Auschwitz". Czy tak się pani czuje? - Nie jestem więźniarką Auschwitz, ani żadnego innego obozu koncentracyjnego. Kiedy rozmawiałyśmy, wyjaśniła mi, że to przenośnia i że miała na myśli to, że tyle lat wykonuję pracę, która jest dla mnie ogromnie ważna, tyle lat jestem związana z tym tematem, mieszkam tu od urodzenia. Wstając rano, czy wychodząc z domu, codziennie widzę krematorium i druty kolczaste. Zatem metaforycznie jestem w pewien sposób więźniarką tego miejsca. W sposób faktyczny nie mogłabym jednak siebie tak nazywać. Kobiety i mężczyźni, którzy byli zamknięci za tymi drutami - to do nich należy słownictwo tego typu. To oni przeżyli tę traumę. Niektórzy więźniowie, którzy przetrwali Auschwitz, jeszcze żyją.