Kryzys uniwersytetu
Europejskie szkolnictwo wyższe staje przed wyborem: zreformuje się albo będzie skansenem dla nieudaczników, bezużytecznych na współczesnym rynku pracy.
Gdyby spytać zagranicznych studentów, gdzie chcieliby studiować we Francji, większość odpowiedziałaby: na Sorbonie. W istocie jednak legendarna paryska uczelnia już nie istnieje. Nazwę szacownej staruszki dzielą między siebie trzy paryskie uczelnie, których nazwy różnią się numerami. Poziom dostosowano do lawinowo rosnącej liczby studentów. Jeśli szybko coś się nie zmieni, Sorbonę czeka los słynnych uczelni niemieckich, niegdyś zajmujących czołowe miejsca w międzynarodowych rankingach. Dziś tylko Heidelberg mieści się w pierwszej pięćdziesiątce najlepszych uniwersytetów świata według brytyjskiego "Timesa".
Prawda kontra mit
Degradacja uniwersytetu w Europie kontynentalnej to wynik fałszywego przekonania, że da się zapewnić wysoki poziom edukacji, zachowując bezpłatne uczelnie dla wszystkich. Honoru Europy broni jeszcze kilka elitarnych szkół, gdzie albo płaci się za naukę, albo obowiązują konkursy świadectw i piekielnie trudne egzaminy. Inne uczelnie Starego Kontynentu, pozbawione funduszy na badania naukowe, żyją jedynie mitem dawnej świetności.
Zagraniczny student przeżywa wstrząs, gdy przyjeżdża na francuski uniwersytet: farba odpadająca ze ścian razem z tynkiem, mury pomazane graffiti i toalety zabazgrane politycznymi komentarzami i obscenicznymi propozycjami, 10 z 84 uniwersytetów nie spełnia norm bezpieczeństwa.
Zdecydowaną większość uczelnianych budynków zbudowano w latach 70., gdy liczba studentów sięgała 300 tys. osób. Dziś muszą one pomieścić ponad milion studentów. Nadmiar chętnych do studiowania na Sorbonie powoduje, że aż do licencjatu zajęcia odbywają się w pomieszczeniach rozsianych na obrzeżach Paryża. Przez ten czas nie można też zapisać się do głównej biblioteki Sorbony. Na wydziale filozofii paryskiego Uniwersytetu nr IV, gdzie studiuje kilkuset studentów, kadra naukowa ma do dyspozycji dwa pokoje. Jeden przypada dziekanowi, drugi dzieli między siebie czterdziestu paru wykładowców.
Wśród francuskich profesorów próżno szukać poczucia przynależności do macierzystego uniwersytetu, jakie mają Brytyjczycy czy Polacy. Po studenckiej rewolcie roku 1968 władze podzieliły duże uczelnie na szereg mniejszych i łatwiejszych do kontrolowania, a wykładowców poddały ścisłej kontroli państwowej. To ministerstwo edukacji zatwierdza wybór konkretnych osób do pracy na uczelniach. Wykładowcy podlegają ministrowi, który w zamian gwarantuje im zatrudnienie aż do emerytury. Naturalna jest więc skłonność do zachowywania status quo.
Zapewnienie studentom całkowitej swobody i autonomii, o które w latach 60. walczyli z czerwonymi książeczkami Mao w ręku, powoduje, że pokolenia młodych Europejczyków studiują latami, traktując uniwersytet jak komfortową przechowalnię.
Przeciętny absolwent w Niemczech ma dziś około 30 lat, a więc jest w wieku, kiedy jego rówieśnicy z Polski mają już za sobą cztery lub pięć lat zawodowego doświadczenia. Młodzi zdolni naukowcy mogą liczyć na uczelniach na niepewne kontrakty i mozolne wspinanie się po szczeblach drabiny, której wyższe szczeble okupuje pokolenie roku 1968.
Nic więc dziwnego, że uciekają za granicę - głównie do USA, gdzie szanse na uniwersytecki awans są znacznie większe. Tych, którzy zostają, jest za mało, by sprostać tłumowi wiecznych studentów.
- Prowadzę zajęcia z marketingu czasem dla 250 czy 300 osób. Ciężko jest dotrzeć do każdego i być efektywnym - mówi Max Bauchel, doktorant na uniwersytecie poczdamskim.
Z początkiem każdego roku akademickiego na popularnych kierunkach aule gęstością zaludnienia przypominają Owsiakowy przystanek Woodstock. Zgodnie z zasadą, która od niedawna obowiązuje także w Polsce, na uniwersytet może bez egzaminów wstępnych zapisać się każdy, kto zdał maturę lub choćby przez nią przebrnął. We Francji nawet wydziały wychowania fizycznego i sportu nie praktykują testów sprawnościowych. Nie biorą też pod uwagę ocen z WF.
Po maturze, zgodnie z rządowymi wytycznymi zdawanej przez wszystkich (co prowadzi nieuchronnie do obniżenia poprzeczki), młodzi ludzie bez zawodu nie mogą znaleźć pracy. Posiadacze dobrych świadectw mogą wziąć udział w konkursie do Instytutów Technicznych, dwuletnich szkół uczących zawodów, dających jakie takie szanse na rynku pracy. Reszta nieudaczników zazwyczaj idzie na otwarty dla każdego maturzysty uniwersytet. Oprócz taniej kasy chorych przypadkowych studentów przyciągają też symboliczne opłaty za studia na egzotycznych dla większości kandydatów kierunkach, jak socjologia bądź psychologia. Sytuacja jest paradoksalna: oto młodzi ludzie, których z powodu kiepskich wyników w nauce nie przyjęto na dwuletnie kierunki zawodowe, wybierają wieloletnie z założenia studia uniwersyteckie. Posługują się kiepską francuzczyzną, nie potrafią sporządzać notatek, nie umieją się uczyć. Często rezygnują już po kilku tygodniach. Połowa odpada po pierwszym roku.
Studia nie dla każdego
Rządy krajów kontynentalnej Europy doskonale zdają sobie sprawę, że ich uniwersytety przegrywają w starciu z konkurentami z Wielkiej Brytanii czy USA. W 2004 roku rząd Gerharda Schrödera wystąpił z propozycją utworzenia sieci elitarnych uniwersytetów, niemieckiej Ivy League, która dzięki wydatnej pomocy państwa mogłaby konkurować z najlepszymi uniwersytetami na świecie. Jednak słowo "elitarny" nie brzmi dobrze dla ucha niemieckiego wyborcy, przyzwyczajonego raczej do programowego egalitaryzmu.
Sama idea jednak nie upadła i po przemianowaniu jej na Inicjatywę Doskonałości powraca do debaty publicznej. - Uniwersytety mogą się starać o dodatkowe fundusze, ale muszą przedstawić jasno sprecyzowane projekty wydawania pozyskanych pieniędzy. Rozdysponujemy w ten sposób prawie dwa miliardy euro. Pieniądze pójdą do najlepszych - mówi "Ozonowi" dr Sabine Behrnbeck, szefowa projektu w niemieckiej akademii nauk i doradca rządu ds. reformy szkolnictwa wyższego. Ratunkiem dla spadającego poziomu edukacji są wyższe szkoły prywatne. Do tej pory były to głównie szkoły biznesu, jednak ostatnio pojawiają się też inne. - Tylko tutaj mogę studiować w warunkach, do jakich przyzwyczaiłem się w Stanach - wyjaśnia "Ozonowi" Michael Okrob, student prestiżowego programu kształcącego przyszłych liderów administracji i biznesu w nowo otwartej Hertie School of Governance w Berlinie.
Jednak elitarne uniwersytety czy Inicjatywy Doskonałości to tylko znikoma część niemieckich uniwersytetów. Tamtejszy rząd będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie, co począć z resztą niedofinansowanych, przepełnionych szkół wyższych. Wprowadzanie częściowych opłat wydaje się jedynym rozwiązaniem dla przeciążonego systemu, przeciwko temu buntują się jednak studenci. - Mówi się, że 500 euro za rok studiowania to niedużo. To jednak 83 euro na miesiąc, sporo dla kogoś, kto ma 500 euro na miesiąc - mówi "Ozonowi" Achim Meyer auf der Heyde, sekretarz generalny z unii niemieckich studentów. Studenci nie zdołają jednak odwrócić reform. Kilka landów, w których rządzi chadecja, już wprowadziło opłaty. Nadzieje na powstrzymanie reformy rozwiał ostatecznie niemiecki Trybunał Konstytucyjny, orzekając na początku tego roku, że wprowadzenie opłat za wyższą edukację nie łamie niemieckiej ustawy zasadniczej.
We Francji szanse na zmiany są nikłe, choćby dlatego, że przy najmniejszej próbie reform dojdzie do kolejnych strajków i manifestacji, podobnych do tych, które wstrząsnęły francuskimi uczelniami wiosną tego roku. Na to rządząca prawica nie może sobie pozwolić przed wyborami prezydenckimi w 2007 roku. - Obawiam się, że nie będzie to właściwy moment na dyskusję o autonomii uczelni czy wprowadzeniu egzaminów wstępnych - mówi "Ozonowi" Jean-Robert Pitte, rektor uniwersytetu Paryż IV. Francuscy politycy osobiście nie mieli okazji odczuć skutków edukacyjnego kryzysu. Sami bowiem mają za sobą zupełnie inną drogę.
Edukacja dla bogatych
Obok systemu uniwersyteckiego, z założenia zapewniającego równość i ogólny dostęp, Francja ma jeszcze drugi, znacznie bardziej zamknięty system kształcenia. Tworzą go tzw. szkoły wyższe (grandes écoles). Kształcą one inżynierów, przyszłych naukowców, polityków. Nabór odbywa się przez ostry konkurs. Najlepsi maturzyści przygotowują się do niego przez dwa lata po maturze w tzw. klasach przygotowawczych. Na jednego ucznia takiej klasy przypada średnio 1370 euro państwowej dotacji, czyli dwa razy więcej niż na przeciętnego studenta ogólnie dostępnego uniwersytetu. Oznacza to, że 4 proc. studenckiej populacji wykorzystuje 30 proc. państwowych nakładów. Na studentów grandes écoles czekają lukratywne posady w rozbudowanej administracji Republiki Francuskiej, zresztą wielu z nich podejmuje dobrze płatną pracę jeszcze w czasie studiów. Jak wykazują statystyki, studenci tych szkół wywodzą się z klas wyższych. Często powtarzają drogę rodziców. Tak więc francuski system edukacyjny, szczycący się równością szans, w istocie prawdziwe szanse stwarza i tak wyłącznie elicie.
Mimo że w całej Europie mówi się o tym, że przyszłością jest gospodarka oparta na wiedzy, europejskie uniwersytety zdają się nie nadążać za tą tendencją. Brak chęci i możliwości reform powoduje, że nie potrafią stanąć do globalnej walki z amerykańskimi czy choćby brytyjskimi odpowiednikami. Zamiast się reformować, środowiska akademickie, politycy i opinia publiczna toczą niekończącą się dyskusję na temat tego, czy elitarna, ale efektywna edukacja jest lepsza od ogólnie dostępnych, ale stale zaniżających poziom darmowych uczelni.
Łatwo w tym akademickim sporze przestać zwracać uwagę na odpadający tynk i zaangażowane, modelowo postępowe graffiti na ścianach. Nikt ich nie zmywa, bo i po co? Przy okazji kolejnego strajku w obronie status quo pojawią się przecież nowe.
Dorota Sikora-Pouivet, Paryż
Piotr Bonisławski, Berlin
Tomasz Dominiak, Preston
Czytaj więcej w tygodniku