Kosztowna wspólnota
Nieustannie jesteście Państwo okłamywani co do tego, ile otrzymujemy z Brukseli. Otrzymujemy - to prawda...
...a teraz policzymy, ile nas ta pseudoeuropejskość kosztuje.
Właśnie czytam, że Tata (indyjski producent samochodów) wprowadza na rynek nowy pojazd, przypominający "Cinquecento". Cena nówki-sztuki: 6800 zł.
To w Indiach. Tata wyjaśnia jednak, że w krajach UE z uwagi na przepisy wspólnotowe cena musi wynosić co najmniej 27.300 zł.
Prawie cztery razy drożej.
To na samochodach. Gdyby natomiast zlikwidować Ministerstwo Zdrowia, ceny leków spadłyby sześciokrotnie. To, co prawda, "nasza" własna biurokracja - nie wspólnotowa...
Proszę zrozumieć: jak nad każdym oscypkiem stoi trzech unio-urzędników, to koszt wyrobu musi być znacznie wyższy...
Gdybyśmy ze Wspólnoty dostawali rocznie nie 30 mld, ale 100 miliardów - to nie pokryłoby to strat, jakie ponosimy poprzez konieczność "spełniania warunków" i "realizacji dyrektyw".
Wspólnota to nieprawdopodobna, nieznana nawet Związkowi Sowieckiemu, biurokracja, która kosztuje (to małe piwo!!) - i, co znacznie gorsze, swoimi zarządzeniami wyrządza nieprawdopodobne szkody w gospodarce.
Czy po podaniu tych danych o samochodach Państwo mi wreszcie uwierzycie? Czy dalej wierzycie tym federastom? Popatrzcie na twarze tych typów z Komisji Europejskiej: nie widzicie Państwo, że prawie każdy to cwaniak lub zboczeniec?
Ja posługuję się zwykłym, chłopskim rozumem. Parę tygodni temu, z okazji wodowania na rzece Hudson, przypomniałem sprawę katastrofy polskiego samolotu sprzed 35 lat - i podkreślałem z żalem, że nikt nie chciał wtedy słuchać mojej rady, by wodować w Zatoce Gdańskiej.
Na to otrzymałem trzy e-maile, bardzo nerwowe - od trzech różnych osób, rzekomych fachowców, żebym nie zabierał głosu, jak się nie znam, że samolot ma małe szanse pomyślnego wodowania, że to w Nowym Jorku to pierwszy taki przypadek. Odszczeknąłem, że nie widzę żadnego powodu, by samolot przy wodowaniu miał się rozwalić - ale straciłem trochę pewności siebie...
...i oto w "FOCUS" przeczytałem, że wodowano już wiele razy, i na ostatnie 10 wodowań tylko w jednym przypadku zginęła część pasażerów!
A parę dni temu przeczytałem o skazaniu kapitana marokańskiego samolotu, który nagle bez przyczyny (zepsuł się wskaźnik paliwa i kapitan nie wiedział, że go zabrakło) stracił ciąg. Kapitan zamiast sterować, rozłożył dywanik i... zaczął się modlić.
Samolot wodował wyrównywany tylko przez autopilota, zupełnie przecież nieprzystosowanego do takiej sytuacji - a modlitwa była o tyle skuteczna, że 2/3 pasażerów (i sam pilot...) przeżyło!
Dziś, proszę Państwa, "fachowcy" to uczeni w państwowych "szkołach" rutyniarze, którzy "wiedzą", że nic się nie da zrobić. Na szczęście są jeszcze tacy, którzy myślą - i widzą szansę.
To samo dotyczy pożarów (w Australii). Po wyrażeniu zdziwienia, że Australijczycy zwiewali samochodami (i ginęli), zamiast zastosować znany preriowy sposób: podpalić teren samemu przed pożarem (i gdy nadejdzie pożar spokojnie przeżyć na "własnym" pogorzelisku), dostałem dwa listy z wymysłami, że się nie znam - i jeden bardzo miły z Australii, od p. Andrzeja Oldcorna.
Opisał On m.in. przypadek emerytów, którzy prewencyjnie wycięli eukaliptusy naokoło swej posesji. Na wniosek Partii Zielonych zapłacili grzywnę... AU $ 30.000 - plus koszty sądowe.
Teraz rozumiem tych Australijczyków... Ile by mogli dostać za (o zgrozo!) umyślne przecież wzniecenie pożaru?! Na samą myśl pudełka zapałek musiały wypadać im z rąk!