"Dowolność korzystania z wolności słowa może prowadzić do zagrożeń, nawet do zagrożeń interesów, które są ważne z perspektywy państwa" - stwierdziła w programie "Gość Wiadomości" Jolanta Turczynowicz-Kieryłło, od wczoraj szefowa sztabu wyborczego Andrzeja Dudy. Po tych słowach w sieci pojawiła się fala komentarzy - w większości krytycznych. - Jestem zwolennikiem tezy, że wolność słowa jest jedną z kluczowych cech systemu demokratycznego. Jest też prawdą, że granica mojej wolności jest tam, gdzie wchodzi ona w prawa innych osób. To jedyne ograniczenie wolności słowa, które wchodzi w grę. Oczywiście na poziomie filozoficznym - mówi nam dr Olgierd Annusewicz z Uniwersytetu Warszawskiego. Tyle tylko, że polityka w dużej mierze odbywa się na poziomie praktycznym. W kampanii padają słowa, sprawa ma ciąg dalszy i pewne konsekwencje. Czy tak będzie w tym przypadku, a za słowa Turczynowicz-Kieryłło zapłaci sam Andrzej Duda? - Nie wiem, czy te słowa bardzo mu zaszkodzą, ale na pewno nie pomogą. Być może te słowa są wyrwane z kontekstu, być może zostały źle zrozumiane. Ale zostały wypowiedziane i wystarczy, że dowolny przeciwnik je obrobi i wykorzysta w swojej kampanii - uważa Annusewicz. - Nie będzie to oczywiście taka skala jak w przypadku gestu posłanki Lichockiej, ale to kolejny kamyczek do ogródka, który raczej powinien pozostać czysty - dodaje politolog. Zdaniem Annusewicza, w blisko trzymiesięcznej kampanii należy bardzo uważać na słowa, bo wybory wygra ten kandydat, który popełni najmniej błędów. - Jeżeli ktoś zostaje szefem kampanii kandydata na prezydenta, a w dodatku lidera tego wyścigu, to musi bardzo uważać na każde słowo. Lidera gonią inni, a lider ma po prostu pedałować do mety i musi uważać, żeby nie popełnić błędu. Każdy błąd po stronie kandydata lub jego bezpośredniego zaplecza, będzie powodował obniżanie jego szans - podkreśla Annusewicz.