Kokainowe śledztwo Lecha Kaczyńskiego
To prezydent Lech Kaczyński pomógł wyśledzić Artura P., swojego doradcę podejrzanego o handel narkotykami - ustalił "Dziennik". Na początku lipca, po akcji CBA, prokuratura zarzuciła urzędnikowi wprowadzenie do obrotu 1,2 kg kokainy.
"Dziennik" dowiedział się, że część dochodzenia na swoje barki wzięli urzędnicy kancelarii oraz sam prezydent. W śledztwie prowadzonym przez CBŚ okazało się, że jeden z klientów kokainowego hurtownika posługuje się numerem, który należy do Kancelarii Prezydenta. Z tą informacją do Pałacu Prezydenckiego przybył minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Wiadomość o trefnym numerze telefonu szybko trafiła na biurko prezydenta. Ten polecił, aby sekretarka wykręciła numer, który dostał z CBŚ. Odebrał Artur P. Kilka dni później został zatrzymany.
Były doradca broni się, twierdząc, że nie jest dilerem, a narkotyki kupował na własne potrzeby. Niedawno prokuratura otrzymała jednak opinię biegłych, którzy uznali, że P. nie jest uzależniony i tym samym podważyli jego linię obrony.
Artur P. nie złożył broni i zza krat postanowił się sądzić z byłym pracodawcą. Jak ujawniło w piątek "Życie Warszawy", zażądał 30 tys. zł odszkodowania za bezprawne zwolnienie z kancelarii. W pozwie do sądu domaga się również przywrócenia do pracy. Zdaniem jego adwokata prokurator nie ma dowodów winy, a kancelaria, wyrzucając go, złamała prawo. Prezydenccy urzędnicy roszczenia byłego doradcy uznają za bezzasadne. Tłumaczą, że Artur P. trafił do aresztu, usłyszał zarzuty, a to były wystarczające podstawy, by go dyscyplinarnie zwolnić.
INTERIA.PL/PAP