Dramat w sercu Afryki
Kto nie zdążył uciec, został bezlitośnie zabity - to podsumowanie aktualnej sytuacji w Republice Środkowoafrykańskiej. Posługują w niej polscy misjonarze. Bohaterscy misjonarze, bo mimo ogromnego zagrożenia zostali ze swoimi wiernymi w ogarniętym bezwzględnymi walkami kraju.
Polityczny konflikt w Republice Środkowoafrykańskiej stopniowo przemienia się w wojnę na tle religijnym. Jeśli eskalacji przemocy nie da się powstrzymać, zbrodnie przeciwko ludności cywilnej mogą przyjąć wkrótce skalę ludobójstwa. W samym centrum wydarzeń znajdują się polscy misjonarze, którzy nie chcą zostawić swoich wiernych i opuścić ogarniętego chaosem kraju.
- Kto nie zdążył uciec, został bezlitośnie zabity. Widziałem dzisiaj trzy domy, w których ich zabito. Wchodzę do tych domów i co widzę? Jeszcze łuski z pocisków, które leżały na ziemi. W domach smród po krwi, która została na ziemi, kamieniach i murach - to najświeższa, dramatyczna relacja o. Benedykta Pączka, misjonarza pełniącego posługę w Republice Środkowoafrykańskiej. O. Benedykt dotarł do wioski na motorze, trzy dni po ustaniu mordów. W masakrze w wiosce Nzakoun oddalonej 15 km od misji zginęły 22 osoby. Spalono również 25 domów.
Nieustanne wrzenie
Te nieszczęścia nie są niczym nowym w kraju ciężko naznaczonym przez europejski kolonializm, który od czasu ogłoszenia niepodległości w 1960 r. przeszedł pięć zamachów stanu, z infrastrukturą w pożałowania godnym stanie i z samozwańczym cesarzem Bokassą I, który zgotował sobie huczną koronację na wzór Napoleona. Bogata w złoto, diamenty, drewno i uran republika okazała się łakomym kąskiem dla watażków w rodzaju Josepha Kony’ego, ugandyjskiego zbrodniarza, który dopiero niedawno wystąpił z propozycją złożenia broni.
Ostatnia fala przemocy przyszła w marcu, gdy nielubiany prezydent François Bozizé uciekł z kraju helikopterem z pięcioma walizkami, oddając władzę koalicji złożonej z rebeliantów i najemników zgrupowanych w "Seleka", co w miejscowym języku oznacza "sojusz". Jeden z przywódców grupy, Michel Djotodia, ogłosił się prezydentem - jako pierwszy muzułmanin w państwie liczącym sobie 4,6 mln mieszkańców, z dominującą religią katolicką. To, co zaczęło się jako polityczny ruch przeciwko skorumpowanym i autokratycznym rządom Bozizé, zamienia się teraz w konflikt o charakterze religijnym. Niemal wszyscy ludzie "Seleki" są muzułmanami, podobnie jak najemnicy z Czadu czy cieszący się najgorszą sławą dżandżawidzi z Darfuru.
- Kiedy dwukrotnie spotkaliśmy się z "Seleką", to było straszne - wspomina o. Pączka. - Myślałem, że nas zabiją. Im tylko chodzi o kasę, komputery, komórki, samochody, jakąś kobietę po drodze i aby się najedli. Takie mam doświadczenia z "Seleką". To są zabójcy i nic sobie później z tego nie robią - być może to ich zawód. W większości to Czadyjczycy, ale są wśród nich również obywatele RŚA. To prawdziwa armia. Mają ciężką broń, jak granatniki, karabiny maszynowe. Jak to muzułmanie, twarze zakryte, tylko widać im oczy - relacjonuje.
Nie chcą zostawić wiernych
Podczas rządów "Seleki" dochodziło do licznych aktów przemocy wymierzonych przeciwko chrześcijanom, co doprowadziło do powstania chrześcijańskich milicji. Setki osób zostały zamordowane, a milion, czyli ok. 25 proc. ludności kraju, musiało uciekać przed oprawcami. Rebelianci z "Seleki" zaatakowali m.in. misję w miejscowości Ngaoundaye, w której przebywają polscy misjonarze i siostry ze Zgromadzenia Służebnic Matki Dobrego Pasterza. Część misjonarzy schroniła się w centrum edukacyjnym misji, nie chcąc zostawiać swoich podopiecznych - przede wszystkim sierot i niewidomych. Na misji brakuje leków, żywności, ubrań. - Kończy nam się również paliwo. Nie mamy żywności, ponieważ nie możemy pojechać na zakupy, bo jest bardzo niebezpiecznie. Nie mamy też czym, "Seleka" ukradła nam dwa samochody - relacjonuje o. Pączka.
Polscy misjonarze wielokrotnie apelowali o wysłanie francuskich patroli wojskowych lub afrykańskich sił pokojowych w rejon misji w mieście Ngaoundaye. Jak do tej pory bezskutecznie. Według szefa MSZ Radosława Sikorskiego sytuacja w Republice Środkowoafrykańskiej jest dramatyczna. - To jest państwo upadłe, wszelkie instytucje państwowe poza stolicą nie działają: nie ma szkolnictwa, nie ma sądów, nie ma wojska - twierdzi Sikorski. Zdaniem ministra jest to miejsce, w którym absolutnie nie wolno przebywać. Dlatego MSZ nakłaniał polskich misjonarzy do opuszczenia kraju. Jednak duchowni nie biorą tego pod uwagę. Misjonarze wiedzą, że podejmują ryzyko, jednak chcą być wiarygodni wobec ludzi, z którymi pracują. Tłumaczą, że w czasie rebelii atakowana miejscowa ludność szuka schronienia właśnie u nich.
- Ich obecność w Republice Środkowoafrykańskiej jest potrzebna, żeby skala konfliktu nie była większa. Mogliby wyjechać, ale wtedy nie darowaliby sobie tego. Nazywamy naszych misjonarzy ambasadorami. Oni nie jadą tam tylko po to, by ewangelizować, ale by swoim życiem potwierdzać autentyczność tego, co głoszą - podkreśla o. Tomasz Grabiec, dyrektor Sekretariatu Misyjnego Braci Mniejszych Kapucynów w Krakowie. - Potrzebują nas i chrześcijanie, i muzułmanie, bo wbrew temu, co przedstawiają zachodnie media, nie jest to wojna o charakterze religijnym. Rzeczywistość tego kraju przed wybuchem konfliktu była taka, że ludzie różnych wyznań współistnieli ze sobą. Teraz drastyczne historie, o których słyszymy, dotykają i chrześcijan, i muzułmanów - opowiada o. Grabiec.
Klęska humanitarna
Choć nie da się ukryć, że działalność "Seleki" doprowadziła do głębokich podziałów między muzułmanami a chrześcijanami. - Czują bezradność wobec ataków "Seleki" - mówi o. Pączka. - Cierpienie ludzkie, którego nie jestem w stanie sobie wyobrazić. To kiedy ludzie tracą swoich bliskich, swój cały dobytek. Później jednak trzeba jakoś żyć, trzeba się zebrać - i na nowo... bo życie trwa. Nie można siedzieć pod drzewem i myśleć. Trzeba się ruszyć, trzeba walczyć i tak ludzie robią - dodaje.
W całym kraju grupy "anty-balaka", co znaczy "przeciw maczetom", złożone głównie z chrześcijan, walczą z "Seleką". Niedawno, po dwóch miesiącach walk, stolicę kraju Bangi opuściły tysiące muzułmanów. Konwój składający się z ok. 500 taksówek, ciężarówek, furgonetek i motocykli wyruszył w kierunku zamieszkanego w większości przez muzułmanów Czadu. Przyglądający się wyjazdowi muzułmańskich cywilów chrześcijanie wiwatowali. Krajem kieruje obecnie jako tymczasowy prezydent Catherine Samba-Panza, chrześcijanka, była burmistrz Bangi. Konflikt jednak trwa. Sytuacja w Bangi, stolicy, jest opanowana - przynajmniej w centrum, w okolicach lotniska - przez oddziały francuskie. Na prowincji, niestety, pogłębia się wojna domowa i kryzys. Republice Środkowoafrykańskiej grozi kolejna klęska, tym razem humanitarna.
Przedstawiciele dziewięciu organizacji charytatywnych działających w tym kraju oraz arcybiskup stołecznego Bangi Dieudonné Nzapalainga podpisali się pod apelem, w którym proszą o zebranie 60 mln euro, by stawić czoło najpilniejszym potrzebom humanitarnym. Brakuje nie tylko żywności. Od sześciu miesięcy zamknięta jest większość ośrodków zdrowia, około miliona dzieci nie chodzi do szkoły, a mieszkańcy pozbawieni są najbardziej podstawowych usług. Dochodzi do tego brak bezpieczeństwa, który dotyka najbardziej bezbronnych - dzieci, a szczególnie dziewczynek, którym grozi przemoc seksualna i przedwczesne małżeństwa. Tysiące dzieci zostało wcielonych w szeregi zbrojnych ugrupowań. Obecność instytucji niosących pomoc jest ograniczona do minimum: w Bangi przebywa zaledwie 40 osób z organizacji pozarządowych.
W Republice Środkowoafrykańskiej znajduje się teraz ok. 1600 żołnierzy francuskich i ok. 5000 z państw afrykańskich. Skupiają się oni jednak na przywracaniu porządku w stolicy kraju i częściowo na północy. Do aktów przemocy dochodzi natomiast w odległych rejonach kraju.Według ocen ONZ aby skutecznie przywrócić spokój i porządek w Republice Środkowoafrykańskiej, trzeba by tam wysłać co najmniej 10 tys. żołnierzy. W RŚA przebywa obecnie 37 polskich misjonarzy, w tym 13 zakonników, 8 sióstr zakonnych, 10 księży diecezjalnych i 6 osób świeckich.
- Przyszła pora, żeby wszyscy dowiedzieli się o istnieniu Republiki Środkowoafrykańskiej i zatroszczyli się o los jej mieszkańców - apelował ostatnio na łamach brytyjskiego "Guardiana" Lewis Mudge z Human Rights Watch. - Jeszcze możemy zapobiec poważniejszemu kryzysowi. Jeszcze nie ma tutaj wojny domowej, jeszcze nie doszło do ludobójstwa, lecz kraj ten nieuchronnie zmierza właśnie w tym kierunku.
Tekst: Jarosław Stróżyk