Cyberkracja
Podczas gdy media głównego nurtu serwują nam wielodniowe seriale z udziałem niezrównoważonego polityka, popychającego dziennikarki, w zaciszach rządowych gabinetów przygotowywane są przepisy, które mają istotne znaczenie dla demokracji. Tylko o nich prawie w ogóle się nie dyskutuje.
Zapomnieliśmy już prawie o poprzedniej pani minister (a może pani ministrze?) edukacji narodowej Katarzynie Hall i jednym ze zdumiewających projektów prawnych, który miał w jej ocenie "unowocześnić polską oświatę" i to notabene w czasie, kiedy przez Polskę przechodziła fala likwidacji placówek szkolnych. Mowa tu o propozycji ministerstwa, by znowelizować przepisy dotyczące Systemu Informacji Oświatowej (SIO).
Wprawdzie funkcjonuje on już od około siedmiu lat, ale dotychczas miał charakter niemal wyłącznie statystyczny. Gromadził ogólne dane o szkołach, liczbie uczniów, o nauczycielach, ich stopniach zawodowych itd. Pomaga to w ustalaniu poziomu subwencji oświatowej, rozdzielanej pomiędzy samorządy, wysokości wynagrodzeń nauczycieli w terenie, a więc po prostu służył zarządzaniu i wieloaspektowemu - szczególnie finansowemu - organizowaniu pracy szkolnictwa. Ale to ówczesnej pani minister i kierownictwu resortu, a być może po prostu ich mocodawcom, najwyraźniej nie wystarczało.
Minister patrzy na ucznia z Wólki
Zaproponowano więc - co zostało nagłośnione między innym przez opozycję wiosną zeszłego roku - rozszerzenie przepisów dotyczących SIO. W dużym skrócie można powiedzieć, że system ten z poziomu statystyki i ogólnych informacji miał przejść do poziomu ewidencji jednostkowej. Wskutek tego, jak twierdzili w toku prac parlamentarnych nad przedłożeniem rządowym w tej sprawie przedstawiciele opozycji, mogłoby dojść do "inwigilacji uczniów". W systemie byłyby bowiem gromadzone takie wrażliwe dane, jak informacje o stanie zdrowia, przewlekłych chorobach - na przykład padaczce, stopniu niepełnosprawności dziecka, ale i o "zagrożeniu niedostosowaniem społecznym" czy rodzaju "udzielanej pomocy psychologicznej".
Konia z rzędem temu, kto wie, po co urzędnikom Ministerstwa Edukacji Narodowej dane o tym, że uczeń w Wólce, albo innej wiosce na końcu Polski, czy jakiejkolwiek innej placówce oświatowej cierpi na cukrzycę, repetował klasę, pochodzi z rodziny dysfunkcyjnej, jest półsierotą albo podlega innemu "zagrożeniu niedostosowaniem społecznym". Zwyczajowo takie dane posiadała o swoim uczniu konkretna szkoła, jej dyrektor, wychowawca klasy i jest to niezbędne w okresie nauki takiego ucznia w szkole, by umożliwić mu właściwe warunki, ale żeby choćby teoretyczny wgląd do takich danych miał mieć rząd? W jakim celu?
Rodziło to słuszne wątpliwości co do intencji takiego działania ministerstwa, mimo że pani minister deklarowała, iż "trudno z lęku przed nowoczesnością gromadzić stosy papierów". Nowoczesność miała więc zastąpić przestarzałe, anachroniczne schematy. Tylko czy nie byłoby to nowoczesne, w pełni profesjonalne, bo elektroniczne zniewolenie?
Wydaje się, że po protestach rodziców, opozycji, wielu stowarzyszeń rząd musiał jednak wziąć pod uwagę i przyhamować swoją ingerencję w prywatność obywatela, choćby był on niepełnoletnim uczniem. Po upływie roku od awantury w tej sprawie nowa minister edukacji narodowej skierowała projekt do konsultacji międzyresortowych. Zapowiedziano jednocześnie, że zgodnie z projektem nowelizacji, do bazy danych systemu informacji oświatowej nie będą przekazywane dane powiązane z imieniem i nazwiskiem oraz numerem PESEL ucznia, dotyczące objęcia go pomocą psychologiczno-pedagogiczną itd. W SIO będą gromadzone wyłącznie dane o liczbie uczniów objętych taką pomocą. Byłby więc to powrót do statystycznego charakteru owego zbioru danych.
Jak będzie, zobaczymy, gdy sprawa wróci w przestrzenie parlamentarne. Jednak nie da się ukryć, że podobne - ważne z punktu widzenia swobód obywatelskich - kwestie nie zajmują istotnego miejsca w przekazach medialnych, które wolą się skupiać na pyskówkach i inwektywach wymienianych pomiędzy parlamentarzystami.
Przejrzymy twój komputer!
Jednak już kilka miesięcy po aferze z SIO opinię wielu osób i środowisk śledzących zagrożenia wolności zelektryzowała kolejna inicjatywa związana z działaniami rządowymi. Nosi ona enigmatyczną nazwę "Autonomiczne narzędzia wspomagające zwalczanie cyberprzestępczości". Jest to nazwa projektu, którego opracowanie rozpoczęto jeszcze w poprzednim rządzie, w ówczesnym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Jesienią ubiegłego roku opinia publiczna dowiedziała się, że owe "narzędzia" przygotowywane są już od dłuższego czasu, skoro uzyskały "VII stopień gotowości technologicznej". Miało to oznaczać, że narzędzia te już istnieją jako prototyp i są testowane w sztucznym środowisku, bardzo zbliżonym do rzeczywistości. A cóż to za narzędzia? Specjaliści w odczytywaniu biurokratycznej nowomowy wyciągają wnioski, że chodzi tu o takie instrumenty technologiczne, które pozwalają rozkodować sygnał internauty, jeśli ten koduje się w sieci w sposób uniemożliwiający jego identyfikację poprzez adres IP.
Sęk jednak w tym, że z kodowania adresu IP korzystają nie tylko przestępcy - sprawcy cyberataków czy użytkownicy pornografii dziecięcej, których z całą stanowczością należy w zgodzie z prawem ścigać, ale także po prostu internauci, którzy cenią swoją prywatność (bo nie chcą na przykład, aby nielegalnie badano ich skłonności konsumenckie), albo dysydenci w krajach totalitarnych, gdzie ich aktywność w internecie mogłaby, bez kodowania, narazić ich na poważne represje.
Jak więc zapewnić, że służby na pewno rozróżnią przestępców internetowych od kategorii osób, które w danym kraju stają się niewygodne dla rządzącej aktualnie siły politycznej? Akurat polskie władze - MSWiA oraz ABW - pytane w ubiegłym roku o te kwestie odpowiadały, że "narzędzia będą wykorzystywane zgodnie z prawem". Ale niezależni obserwatorzy podkreślali, że obecne przepisy są dziurawe i umożliwiają służbom kontrolę komputerów i internetu bez uzyskania zgody sądu, która z mocy prawa jest wydawana na wniosek na przykład policji, ale najczęściej na założenie podsłuchów telefonicznych, stacjonarnych podsłuchów domowych czy perlustracji korespondencji.
Tymczasem według obserwatorów już dziś służby mogą np. pobierać dane z naszych billingów bez kontroli sądów, powołując się na przepisy prawa telekomunikacyjnego, które to umożliwiają. Teoretycznie może prowadzić to do tego, że dane zapisane w naszych komputerach zostaną uznane przez jakieś służby za "dane teleinformatyczne" i ściągnięte, a następnie przechowywane bez naszej wiedzy i bez zgody sądu.
A że zagrożenie tego rodzaju wcale nie jest orwellowskim straszakiem, dowodzą doświadczenia zza naszej zachodniej granicy, gdzie w październiku ubiegłego roku wybuchła sprawa "niemieckiego Trojana". Okazało się, że tamtejsze służby specjalne posługiwały się - mimo zakazu niemieckiego trybunału konstytucyjnego - przeglądaniem całej zawartości komputerów wybranych osób. Tymczasem orzeczenia trybunału pozwalały służbom wyłącznie na sprawdzanie, z kim za pomocą internetu komunikuje się podejrzany, ale już nie - jakie materiały posiada w swoim komputerze. Mimo że służby niemieckie miały złamać tamtejsze przepisy, rząd federalny w tej sprawie milczał. Jak w podobnej sytuacji zachowałby się polski rząd, pod którego auspicjami opracowywane są wspomniane "autonomiczne narzędzia"?
Zgromadzenie niewykonalne?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć, jednak krótko po ubiegłorocznej polskiej dyskusji nad wspomnianym projektem, najwyraźniej w pomysłach na kontrolę społeczną postanowiła nie być dłużna rządowi Kancelaria Prezydenta RP. Po konfrontacji i burdach, jakie wyreżyserowane zostały 11 listopada 2011 r. na warszawskich ulicach - z równie wyreżyserowanym pomysłem na nowelizację ustawy o zgromadzeniach - wystąpił prezydent Bronisław Komorowski. Z przygotowanej w prezydenckiej kancelarii inicjatywy legislacyjnej wynikało między innymi, że w zgromadzeniach publicznych - na przykład demonstracjach, marszach, pikietach - nie mogłyby w zasadzie brać udziału osoby z zasłoniętymi twarzami.
Nowelizacja prezydencka wprowadzała też do dotychczasowej ustawy instytucję "przewodniczącego zgromadzenia". Miałby on być łatwo rozpoznawalny wśród innych demonstrantów i w zasadzie im przewodniczyć, dzięki czemu jednocześnie na nim samym spoczęłaby odpowiedzialność za przebieg zgromadzenia.
Z punktu widzenia psychologii tłumu jest zrozumiałe, że w przypadku gwałtowniejszych protestów społecznych taka odpowiedzialność byłaby iluzoryczna. Któż więc decydowałby się na bycie "przewodniczącym" takiego, zawsze ze swej natury ryzykownego, zgromadzenia i tym samym brałby na siebie tak ogromną odpowiedzialność, zgłaszaną na papierze urzędowi gminy, za której to odpowiedzialności niedopełnienie, groziłoby przewodniczącemu zgromadzenia 7 tys. zł kary grzywny?! Jeszcze więcej, bo nawet 10 tys. zł grzywny, zapłaciłby natomiast ten uczestnik zgromadzenia, który nie dostosowałby się do instrukcji przewodniczącego, prowadzącego zgromadzenie.
Co ciekawe, prezydent zaproponował jeszcze inne rozwiązanie. Mianowicie nowelizacja wyposażała urzędy gmin w prawo zakazania zgromadzenia publicznego, jeśli zamiar przeprowadzenia takiego zapowiedziało kilka podmiotów w jednym miejscu i w tym samym czasie.
Projekt precyzuje, że jeśli nie jest możliwe oddzielenie zgromadzeń zgłoszonych w tym samym miejscu i czasie, gmina "niezwłocznie wzywa organizatora zgromadzenia zgłoszonego później do dokonania zmiany czasu lub miejsca" tej manifestacji. Jedni pochwalili ten pomysł, że ograniczy on niepotrzebne konfrontacje, jednak drudzy dopatrzyli się w nim takiego oto niebezpieczeństwa, że jeśli zgłoszona manifestacja nie spodoba się komuś, to wystarczy, że jakiekolwiek stowarzyszenie czy grupa osób zgłosi w miejscowym ratuszu zamiar demonstrowania w tym samym czasie i miejscu, a gmina będzie mogła takie manifestacje zablokować, po prostu nie zezwolić na nie.
Zadziwiająca jest koincydencja różnego rodzaju projektów przepisów wkraczających w sferę prywatności obywateli czy zakładających gorset rozmaitych ograniczeń formalnoprawnych na powszechnie znane swobody obywatelskie w krótkim czasie i pod dominującymi rządami frakcji, która "obywatelskość" wypisała sobie nawet na szyldzie.
Czy to tylko przypadek, czy raczej wizja i przedsmak nowych norm w podejściu do spraw podstawowych wolności, jakie w przyszłości zapanują na całym świecie. Czy walka z mniej lub bardziej realnym terroryzmem oraz przestępczością będzie niosła ze sobą wysoką cenę, jaką stanie się ograniczanie praw ludzkich i obywatelskich?
Czas, jak zawsze, pokaże. Jedno jest pewne: zamiast przyglądać się medialnemu spektaklowi z udziałem użytecznych idiotów, lepiej zaglądać za tę kurtynę na owej scenie marnej jakości, by za kulisami dostrzegać rzeczywiste zagrożenia, które już za 10, 20 lat mogą stać się niepostrzeżenie rzeczywistością, w której wysłużoną, ateńską demokrację zastąpi cyberkracja, czyli władza technologii nad człowiekiem.
ADAM SUWART