W kamiennym kręgu Państwa R.
Od czasów "Niewolnicy Isaury" Polacy nie wzruszali się tak przed telewizorami. Wyciskacz łez który zafundowali nam w piątkowy wieczór państwo Rokitowie przebił wszystkie Esmeraldy, Kamienne kręgi i Zbuntowane Anioły. Były miłosne wyznania, płomienne deklaracje i nagłe zwroty akcji. Wiem, wiem, może i cynicznieje na starość, ale coś mi to wszystko fałszywie wyglądało.
No bo może i ja nie znam się bardzo na małżeństwie. Może moje ponadtrzynastoletnie doświadczenia w tworzeniu "podstawowej komórki społecznej" nie pozwala mi na rozumienie zagadek i meandrów życia wszystkich par. Ale naprawdę nie chce mi się wierzyć, by państwo Rokitowie, byli aż tak oryginalni, by nie dzielić się informacją o tym, że jedno z nich jest kuszone (albo kusi), by przetransferować się do Pałacu Prezydenckiego. A jeśli wiedzieli oboje, to dlaczego Rokita tak emocjonalnie zareagował na fakt, że "słowo stało się ciałem"? Mogę podejrzewać, intuicyjnie zgadywać, albo słuchać mniej i bardziej fantastycznych wersji wypadków.
Wersja nr 1 - spisek Rokitów
Jan Rokita od miesięcy chciał odejść z Platformy. Był tak rozżalony i rozwścieczony na to, że traktuje się go jak "trawę, która rośnie za wysoko", że czekał tylko na właściwy moment. Wiedział, że Żona negocjuje z PiSowskimi spin-doktorami, zachęcał ją do przejścia na drugą stronę barykady, by mieć doskonałe tłumaczenie swojego kroku. Teraz poczeka parę miesięcy na politycznym aucie, a potem zaoferuje swą osobę rządowi PO-PiSu, albo PO-LiDu. A wtedy będzie mógł wysoko licytować i nie będzie skazany na miejsce wskazane mu przez Tuska i jego dwór.
Wersja nr 2 - grom z jasnego nieba
Rokita wiedział, że Żona rozmawia z Pałacem. Uważał jednak, że albo transfer nie stanie się faktem, albo nie zostanie on przyjęty, aż tak dramatycznie przez partyjnych kolegów. A tymczasem ci, dowiedziawszy się o kroku Nelly, uznali że to spisek (patrz wersja nr 1) wezwali Jana i powiedzieli mu "Janku, w tej sytuacji nie możesz kandydować". Rokita uznał, że nie ma wyjścia, podjął decyzję i rzucił się w polityczny niebyt (może tylko chwilowy).
Wersja nr 3 - przepełniona czara goryczy
Pełen platformijnego entuzjazmu Rokita przygotowywał się do kampanii wyborczej. Pisał przemówienia, nagrywał reklamówki, ładował anty-pisowskie akumulatory. W poniedziałkowy wieczór ujrzał projekt krakowskiej listy i zdębiał. Uznał jej kształt za casus belli. Natychmiast przypomniał sobie o czołgach, które w niego wjeżdżały i doszedł do wniosku, że zachowanie działaczy krakowskich jest kolejną i ostateczną rozprawą z nim. Opowiadając o gronostajach i białych futerkach wiedział, że to koniec i że nie wystartuje w tych wyborach. Poczekał do piątkowego wieczoru, odpalił "bombę", nie snując żadnych tajemnych planów na przyszłość.
Podejrzewam, że w każdej z tych wersji jest ziarenko prawdy i nie wierzę, że Rokity już w polskiej polityce nie zobaczymy. Uważam zresztą, że jego odejście byłoby dla niej sporą stratą. Można bowiem Rokity nie kochać, a nawet nie lubić. Można piętnować jego indywidualizm i przypominać, że przez lata nie stworzył silnego politycznego środowiska. Ale bez żadnych wątpliwości głoszę tezę, że jest to człowiek o nieporównywalnym z 99 na setkę polskich polityków "rozmiarze kapelusza", że jego erudycja, wiedza i siła charakteru predestynują go do zajmowania pierwszoliniowych stanowisk rządowych. Jeśli to rzeczywiście wolta Żony skłoniła go do dramatycznych oświadczeń i decyzji, to głęboko dziwię się Nelly Rokicie, że przyjęła trzeciorzędne stanowisko, nie zważając na Męża. Pamiętam, jak kilka miesięcy temu w radiowym studiu Rokita przekonywał mnie że "każda inteligentna, nowoczesna kobieta powinna starać się głosić swoje poglądy polityczne, bo żyjemy w takich czasach". Ciekaw jestem, czy powtórzyłby to z przekonaniem i szczerze także dzisiaj.