Koniec ery herosów
Zbigniew Religa złamał jedno z największych tabu polskiej polityki. Dramatyczna deklaracja "Jestem chory" do tej pory nie przechodziła naszym politykom przez gardło. Oni nigdy nie musieli być piękni, młodzi, bogaci, a niektórzy nawet mądrzy. Ale zawsze musieli być zdrowi. Era herosów się skończyła. I całe szczęście.
To jakiś straszliwy paradoks. Przedziwne, niewytłumaczalne fatum. W ciągu ostatnich dziesięciu lat mamy trzeciego ministra zdrowia, który zmaga się z nowotworem. Obserwowałem dwójkę zaatakowanych chorobą poprzedników Zbigniewa Religi - Jacka Żochowskiego i "Żelazną Frankę" - jak powszechnie o niej mówiono - Franciszkę Cegielską.
Oboje byli ludźmi niezwykle kontaktowymi, rozmownymi, otwartymi i przełamującymi bariery, ale, gdy zaatakowała ich choroba, po prostu zniknęli. Kiedy przez wiele miesięcy walczyli o życie - to, że, i na co chorują było tajemnicą poliszynela. Mówiono o tym po cichu i ukradkiem. Nie pamiętam by ktokolwiek i kiedykolwiek powiedział to głośno. Trzymano "fason", choć podejrzewam, że obojgu coraz trudniej było wykonywać swe ministerialne obowiązki. To, że trwali na swych stanowiskach było oczywiste, czy jednak ich walka z chorobą byłaby mniej wspaniała, gdyby głośno o niej powiedzieli? Religa jako pierwszy się na to zdecydował. Chwała mu za to. Może dzięki niemu, to tabu choroby, zwłaszcza choroby nowotworowej, znów odrobinę się skurczy?
Artyści, aktorzy czy dziennikarze coraz częściej mówią otwarcie o tym, że zmagają się z rakiem. Kamil i Marcin robili to w błysku jupiterów i na oczach milionów telewidzów. Wiedzieliśmy o tym wszyscy, ale i tak niełatwo się nam było oswoić z ich stanem. Marcina znałem od lat. Jako dziennikarska gówniarzeria, razem zaczynaliśmy pracę w Radiu Kolor. Ja poszedłem do RMF, on wylądował w TVN. Spotykaliśmy się często. I pamiętam to ostatnie spotkanie. Marcin był tak wychudzony, ze gdy na sejmowym korytarzu powiedział mi "cześć", nie poznałem, że to on. Głos był ten sam, ale w pierwszej chwili nie mogłem dopasować go do nikogo, kogo znałem. Gdy się zorientowałem, on już przeszedł i jakoś głupio było mi podejść i przyznać się. Choć pewnie dla niego to była wtedy tragiczna codzienność. Nie podszedłem... O jego śmierci dowiedziałem się w dwa-trzy miesiące później patrząc na zachód słońca nad Zatoką Syjamską. I nie mogłem wtedy darować sobie tej chwili słabości.
Panie profesorze! Trzymam za Pana kciuki!