Zresztą nawet gdyby przymusowo obsadzono kobietami połowę nie list wyborczych, ale samego parlamentu, też nic by z tego nie wynikało. W systemie obecnym, gdzie prezesi kilku istniejących partii dostają od państwa kupę forsy i rządzą się nią jak chcą, posłowie, jak za czasów peerelu, są tylko bezwolnymi automatami do podnoszenia ręki i wciskania guzika. Można oczywiście, jak dawny FJN, mamić ludzi dbałością o to, by w parlamencie "reprezentowane" były wszystkie grupy zawodowe i społeczne. Można też - byłoby tak samo, a o wiele taniej - zrobić tak, żeby wynik wyborczy przeliczano na przykład na różnokolorowe sztony albo bierki. Państwowa komisja wyborcza po przeliczeniu głosów przyznaje Donaldowi Tuskowi 257 żetonów, Jarosławowi Kaczyńskiemu 132, Waldemarowi Pawlakowi, Grzegorzowi Napieralskiemu, mniejszości niemieckiej i tak dalej. Proszę bardzo, można by nawet zrobić żetony reprezentujące kobiety, dlaczego nie? I takie, które reprezentują górników, rolników, emerytów, działkowców i kogo tylko dusza zapragnie. Pozorność problemu parytetu pozwala pleść o nim dzień po dniu do upojenia, i sprawia, że wszyscy, od arcybiskupa Nycza po posłankę Senyszyn mogą być za, bo dlaczego nie. Toteż nie chce mi się już powtarzać oczywistości, że to bzdura. Warto natomiast zwrócić uwagę na przyświecające całej tej wrzawie i sączone przy jej okazji odbiorcom mediów przekonanie, iż kobiety, gdyby miały więcej do powiedzenia w polityce, to by zrobiły coś mądrzejszego, niż mężczyźni. To by dzięki nim było lepiej. Wszystkim, którzy taką nadzieję podzielają, pozwolę sobie przypomnieć, iż historia zna przypadek bardzo konkretnej, brzemiennej w skutkach inicjatywy wymyślonej, nagłośnionej i wylobbowanej bezprecedensowym wysiłkiem organizacji kobiecych. Była to XVIII poprawka do konstytucji USA z roku 1919, wprowadzająca prohibicję na całym obszarze tego państwa. Tak jest. To był pomysł, zrodzony na posiedzeniach jednej z kobiecych lig chrześcijańskich i natychmiast podchwycony przez inne tego rodzaju organizacje, również te "postępowe", które aż do samego momentu przegłosowania projektu najusilniej naciskały na wszelkie instancje, by definitywnie oczyścić społeczeństwo z plagi pijaństwa. Szalone baby napadały na sklepy, gorzelnie i saloony, tłukły butelki i rąbały beczki, a nade wszystko obezwładniały polityków moralnym szantażem. Jak przyznał potem jeden z głosujących za niesławną ustawą, gdyby głosowanie było tajne, idiotyczny pomysł przepadłby z kretesem. Ale było niestety jawne, a nikt nie chciał publicznie zostać ogłoszony przez wściekłe kobiety (i finansujących ich walkę o naprawę świata mafiozów wszelkiej maści, którzy od razu wyczuli interes) amoralnym draniem, który chce, aby przez alkohol nadal łamały się życiorysy i kariery oraz ruinie ulegało życie rodzinne. O skutkach szlachetnej kobiecej krucjaty trzeźwości rozwodzić się specjalnie nie muszę. Spadek wpływów podatkowych o najmarniej pół miliarda ówczesnych dolarów rocznie to najmniejszy z nich (za to w sąsiedniej Kanadzie już po roku wpływy ze sprzedaży alkoholu wzrosły czterokrotnie), ruina rolnictwa i paru innych dziedzin gospodarki czy pięciokrotny wzrost liczby zgonów wywołanych alkoholem też mało znaczyły w porównaniu z rozpanoszeniem mafii, totalną korupcją i degrengoladą polityki, która stopniowo znalazła się w kieszeni wielkich mafiozów. Ktoś przecież musiał nielegalną gorzałę dostarczać, skoro nawet prezydent USA miał w swoim gabinecie starannie zakonspirowany barek. (Mówiąc nawiasem, fakt, że Ala Capone'a oskarżono tylko o niezapłacone podatki bynajmniej nie wynikał z faktu, jak głosi legenda, że handlu alkoholem nie można mu było udowodnić. "Nieprzekupni" wiedzieli po prostu, iż ława przysięgłych - w owych czasach męska - po prostu nie uzna tego za winę, nawet jeśli prawo tak mówi; po prostu większość Amerykanów uznawała ludzi, którzy dostarczali im nielegalnych trunków, za swych dobroczyńców!). Potem latami się USA z wielkiego umafijnienia czasów prohibicji nie mogła otrząsnąć. Bo przecież po zniesieniu absurdalnego prawa w 1933 roku mafie bynajmniej nie zniknęły, zalegalizowały tylko swe fortuny i korzystając ze zdobytych wpływów w polityce przerzuciły się na inne biznesy w podobny sposób i z podobnymi społecznymi skutkami, w jaki bonzowie partyjni i agenci specsłużb przekształcili się w finansową elitę peerelu. Był wśród nich niejaki Joe Kennedy, wzbogacony na nielegalnym handlu gorzałą irlandzki murarz, który w dniu, gdy prohibicję zniesiono, akurat sprowadził jako pierwszy ogromne transporty pierwszy raz od lat legalnego alkoholu, w kilka dni stając się w ten sposób milionerem. Całkiem jak nasi "przedsiębiorcy", którzy otwierali sieci kantorów w minutę po tym, jak nieoczekiwanie wydano takie zezwolenie, albo sprowadzali całe pociągi różnych towarów przypadkiem jak raz w dniu, kiedy wskutek "pomyłki" ministerstwa jedne stawki celne przestały właśnie obowiązywać, a drugie jeszcze nie zaczęły. Potem, dzięki tej kasie i mafijnym koneksjom, pan Kennedy zrobił synalka prezydentem - wbrew legendzie, najgorszym w dziejach USA. Samo to jest wystarczająco dobitnym znakiem, jakich szkód narobiła ta kobieca reforma. Może się niektórym wydawać, że jak już wszystko się kichało i skompromitowało, to może kobiety co wymyślą. Niech sobie w to wierzy. Proszę bardzo. Rafał A. Ziemkiewicz