Sylwia - życie dla innych Pochodzi z małego miasteczka na południu Polski. Wyraźnie lubi podkreślać, że tam jest jej prawdziwy dom. I że czasem tęskni. Sylwia do Anglii przyjechała już ponad cztery lata temu. Jest pielęgniarką, ale przez pierwszy rok pracowała jako pomoc w domu starców we wsi w Oxfordshire. "To wtedy pierwszy raz pomyślałam, jak dużo pozytywnych emocji wnosimy my, Polacy, do swojej pracy. W moim hotelu, bo tak na niego wszyscy mówili, byłyśmy dwie z Polski. Obie wykwalifikowane, chętne do pracy" - wspomina - "cała reszta szukała tylko okazji, żeby uciekać od tych staruszków. A ja ich bardzo lubiłam. Opowiadali mi całe swoje życie. Dzięki nim poznałam historię Anglii". Po roku dostała propozycję pracy w prywatnym szpitalu pod Londynem. "To nowe miejsce to naprawdę był awans. Stałam się częścią zespołu medycznego. Bo tu w Anglii lekarze współpracują z pielęgniarkami, liczą się z ich zdaniem. A później? Poznałam Richarda. Był u nas chirurgiem. Z dobrej rodziny, bardzo mądry. Zaczęliśmy się spotykać i sama nie wiem, kiedy byliśmy zaręczeni. Do Londynu przyjechała cała moja rodzina. Myślimy o dziecku i kupnie małego domku, gdzie będzie nas mogła odwiedzać. Chcemy też założyć fundację, która pomagałaby matkom samotnie wychowującym dzieci. Kto by pomyślał, że to wszystko - męża, pracę, satysfakcję - znajdę za granicą". Agnieszka - razem mimo wszystko Agnieszka do Anglii przyjechała za mężem, Tomkiem. On pracował w Anglii, ona sama wychowywała maleńkie dziecko w Polsce. Potem, po kilku miesiącach, kiedy Tomek wciąż nie chciał wracać, spakowała się i przyjechała do Londynu. "Nie było nam wtedy łatwo" - wspomina Agnieszka i u kelnerki, na oko Polki, zamawia mocną i dużą kawę - "Jaś miał roczek, wymagał ciągłej opieki. Mieszkaliśmy, jak wielu Polaków, w jednym pokoju, w mieszkaniu z wieloma innymi emigrantami. Uciekłam po trzech miesiącach. Obiecałam mężowi, że jak znajdzie jakieś samodzielne mieszkanie, wrócimy z małym". "Byłam tam sama z synkiem" - opowiada - "nie chciałam wracać do Anglii, a mąż upierał się, że ma dobrą pracę i nie widzi przyszłości w kraju. Jaś był coraz większy i chciałam, żeby znał tatę. Wymogłam więc na Tomku obietnicę, że będzie codziennie z nami rozmawiał. I dzwonił. Codziennie wieczorem czytał małemu bajki do snu, aż ten zasypiał ze słuchawką w ręce. Wytrzymaliśmy tak dwa i pół roku". "Bałam się, że może kogoś poznać. Że może mnie zdradzić. Londyn to przecież takie międzynarodowe miejsce. Kolorowe, zmienne, wszystko łatwo przychodzi. Ludzie z samotności robią wiele głupot". W końcu zgodziła się przyjechać drugi raz. Dla ratowania rodziny. "Tomek też był ofiarą tej emigracji" - mówi Agnieszka - "wiesz, że kiedy wreszcie po przeprowadzce puściłam mu na wideo wszystkie kawałki, które nagrywałam kamerą - jak mały pierwszy raz siadał, kiedy zaczynał chodzić, mówić, jak się potykał, płakał i cieszył, to Tomek oglądał to wszystko kilka razy po rząd i ryczał. Płakał jak dziecko, że tyle ważnych rzeczy go ominęło" - wspomina. Jednak Agnieszka mówi, że nie żałuje. Nawet po tym, co los zafundował im już po przeprowadzce. Tomek stracił pracę i zachorował, ona zaszła w ciążę. Zaczęli borykać się z problemami finansowymi. "To były trudne chwile. Nie mieliśmy pieniędzy, a tu na świat miała przyjść nasza córeczka. Ale są też pozytywy. Tomek jest w okresie remisji, Hania jest zdrowa. Najważniejsze, że jesteśmy razem" - mówi Agnieszka. Robert - anonimowy w tłumie Roberta poznaję w okolicznościach anonimowości sprzyjających najbardziej - przez Internet. Pół roku temu. "Mój największy problem w życiu to fakt, że nigdzie na świecie nie czuję się u siebie" - zaczyna Robert bez zbędnych wstępów. To przystojny, czterdziestoletni mężczyzna. Zaintrygował mnie podczas jednej z niekończących się dyskusji o polskiej polityce, toczącej się na jednym z forów internetowych. Trudno mi było zdobyć jego zaufanie. Na początku pisał krótko. Głównie o tym, jak widzi polskich migrantów na Wyspach, niż o tym, jak sam się czuje jako emigrant. W końcu udało mi się z nim spotkać. "Urodziłem się w Warszawie, a kiedy miałem kilka lat, wyjechaliśmy z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. Wracałem do Polski na niektóre święta i wakacje, zawsze sam, bo rodzice obawiali się, że już ich nie wypuszczą z kraju" - opowiada. Życie Roberta naznaczone było pasmem rozczarowań. "Na początku w szkole amerykańskiej nikt mnie nie akceptował, bo miałem polskich rodziców i akcent. Potem, kiedy już się zasymilowałem, zaczęliśmy się przeprowadzać, a rodzice często wysyłali mnie na wakacje do Polski. Wychowałem się więc trochę w Polsce, trochę w Ameryce, ale ani tu, ani tu nigdy nie czułem się tak naprawdę jak w domu" - opowiada. Robert w Londynie mieszka już 10 lat. "Od zawsze mam dwa obywatelstwa - polskie i amerykańskie - i to pewnie przez to życie mi się tak zaplątało. Amerykanie traktują mnie jak emigranta, a Polacy niechętnie patrzą na moje obco brzmiące nazwisko. Teraz już trochę mniej, ale pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy byłem studentem, podwójne obywatelstwo kojarzyło się z przywilejami i lepszą perspektywą na życie. Pamiętam polskie święta i spojrzenia kuzynów, kiedy mówiłem, że nie lubię karpia" - mówi Robert. To dlatego na miejsce zamieszkania wybrał Londyn - miasto, w którym większość ludzi to przybysze z innych krajów. Teraz mieszka w małej kawalerce niedaleko mostu London Bridge. "Tu jeszcze żyje mi się najlepiej, bo w tej mieszance kultur i narodów nikt nie zwraca uwagi, z jakiego kraju się pochodzi. Czy kiedyś jeszcze wrócę do Polski? Nie wiem. Może po prostu jestem skazany na to, żeby być outsiderem?". Natalia - jakoś w życiu wszystko mi wychodzi Od Natalii, z zawodu policjantki i mamy dwójki nastolatków, pogody ducha można by się uczyć. Z którejkolwiek strony nie spojrzeć - spokój i uśmiech. "No dobrze, to o czym mam ci w końcu opowiedzieć? Chcesz pewnie usłyszeć, jak bardzo mi się tu nie podoba?" - mówi zadziornie. 32-letnia łodzianka do Londynu przyjechała razem z mężem. Ponad rok temu. I już zdążyła się zadomowić. "Niedawno kupiliśmy dom, na kredyt oczywiście. Pewnie trochę nas uderzy po kieszeni ten globalny kryzys finansowy, ale za to pięknie mieszkamy" - opowiada szybko - "dzieci chodzą do szkoły, już dawno się przyzwyczaiły. Mój starszy syn ma od niedawna kolegę, Brytyjczyka. Już nawet ja nie nadążam za jego angielskim". Natalia chmurzy się jednak, kiedy pytam ją o życie w Polsce. "Nie mogłam znieść szarej codzienności, narzekania wszystkich na wszystko. Wszechobecnej polityki wylewającej się z mediów. Nie mogłam też zaakceptować pracodawców płacących minimum i wymagających więcej niż maksimum. Tu czuję się bezpiecznie. Ale oczywiście jestem Polką, więc Brytyjczykom mówię o naszym kraju same dobre rzeczy. Tyle że nie zamierzam wracać. Za nic w świecie". "Zawsze dużo z siebie dawałam, czy to przyjaciołom czy rodzinie. Jakoś wychodzę z założenia, że w ludziach jest dużo dobrego" - Natalia wierzy w dobrą karmę. "Moje najbliższe przyjaciółki to Polki, ale spotykam się też z Brytyjkami czy Hinduskami. Lubię to, że Anglicy, przynajmniej powierzchownie, są mili i wyrozumiali. Podoba mi się, że w sklepie wymieniam uprzejmości ze sprzedawczynią, a na ulicy obcy ludzie uśmiechają się do mnie. Jak dzieci trochę się odchowają, zgłoszę się do pracy do lokalnej policji. Tyle mam jeszcze pomysłów na siebie, tyle planów!" Sylwia i Agnieszka, Natalia i Robert. Jedyne, co ich łączy to właśnie emigracja. Z jej pozytywami - możliwością rozwoju i świetnej pracy, ale i z ciemniejszą stroną, czasem poczuciem wyobcowania. Jednak, jak mówi Agnieszka Danielak, psycholog i terapeuta z Polish Psychologists' Club, życie na emigracji nie wpływa znacząco na radzenie sobie z trudnościami i rozwiązywanie problemów. "To bardziej nasze osobiste doświadczenia, wychowanie i poczucie własnej wartości, które nabywamy przez lata, pomagają nam radzić sobie z przeciwnościami losu" - dodaje psycholog. Aleksandra Kaniewska Imiona bohaterów zostały zmienione. Za pomoc w dotarciu do niektórych osób autorka dziękuje Polish Psychologists' Club z Londynu.