"Przeżyłem, bo byłem bardzo ciężki"
- To cud. Przeżyłem, bo byłem bardzo ciężki, miałem siłę, ja tak myślę. Z tyłu siedziałem. Wszyscy, którzy siedzieli wokół mnie, zginęli - mówił Józef Mordas ze Stargardu Szczecińskiego, uczestnik tragicznej pielgrzymki, który wrócił w poniedziałek przed północą specjalnym samolotem z Grenoble.
Wraz z nim przyleciała także kobieta, również mieszkanka Stargardu, którą w poniedziałek przed południem wypisano ze szpitala w Grenoble.
Pan Józef, 63-letni wysoki mężczyzna o mocnej posturze, wyszedł z tego tragicznego w skutkach wypadku z niegroźnymi obrażeniami. Jak sam powiedział, ma pozrywane ścięgna u nogi, liczne zadrapania, siniaki, jest poobijany, ale wciąż nie może uwierzyć, że żyje.
Gdy kierowca autokaru stracił panowanie nad pojazdem Mordas spał. Przedtem - według jego relacji - uczestnicy pielgrzymki modlili się; brawami nagradzali kierowcę, gdy ten pokonywał kolejny zakręt. Autokar prowadził młodszy z kierowców. Jak sobie przypomina Mordas, autobus nie jechał bardzo szybko, ale kierowca cały czas w tym miejscu prowadził pojazd "na hamulcach i chyba je spalił, rozpędził autokar za bardzo". Wtedy doszło do wypadku.
Pilotka i kierowca - tak przypuszcza pan Józef - wybrali właśnie tę trasę, bo chcieli pielgrzymom pokazać pomnik Napoleona. Do monumentu jednak nie dotarli. Autokar uderzył w barierkę zabezpieczającą i runął w dół.
- Ja na pewno poleciałem z autokarem jako jeden z pierwszych. Wbiłem się z tym autokarem w ziemię. Poczułem, że robi się mokro, że jest woda, jakiś żwir. Potem coś mnie zasypało. Zaczęło brakować powietrza. Zrobiła się jakaś dziura i złapałem oddech. Patrzę, a tu ciała leżą na mnie. Odsunąłem je, potem jeszcze odsunąłem jakieś klamoty. Zobaczyłem światło, poczułem temperaturę i chyba wtedy zemdlałem - mówił.
Co się działo potem tego już nie pamięta. Obudził się leżąc na trawie.
- Kiedy tam leżałem, na początku nie zdawałem sobie sprawy, co się stało. Dopiero, gdy zobaczyłem, że ludzi wynoszą w workach, zrozumiałem. Dostałem jakichś drgawek. Myślę, że to cud, że ocalałem - opowiadał.
Mimo tych traumatycznych przeżyć, pana Józefa nie opuszcza dobry humor.
- To twardy facet, wschodni człowiek, bardzo lubi towarzystwo - tak scharakteryzowali Mordasa, urodzonego na Wileńszczyźnie koło Lidy, jego najbliżsi przyjaciele, którzy przyszli go odwiedzić w szpitalu.
- Gdyby nie był taki silny, to by pewnie nie przeżył. On regularnie pływa, gra w bilard, kiedyś jeździł nawet w rajdach samochodowych - mówili.
- Jak tam spod ziemi wylazłem to i tu dam radę- żartował pan Józef, gdy pielęgniarki przekładały chorego na szpitalne łóżko po przywiezieniu z badania USG.
Z kolegami znają się od lat, razem uprawiają żeglarstwo i działają w klubie żeglarskim. - We wrześniu mamy zawody żeglarskie, Józek musi się do tego czasu wykurować - żartowali. Mówią o nim, że to człowiek, który nie może usiedzieć na miejscu, bez pracy.
Uśmiech radości pojawił się na twarzy Józefa Mordasa, kiedy do sali szpitalnej wszedł jeden z jego trzech synów, Kamil, ze swoim pięcioletnim synkiem Kacprem.
- Płakałeś, jak widziałeś dziadziusia? - padło pytanie dziadka. Chłopczyk stropił się, nic nie odpowiedział.
INTERIA.PL/PAP