"Mała Warszawa" w rumuńskich górach
W sercu Rumunii, w górach Bukowiny, istnieją polskie wsie. Na tablicach drogowych pod oficjalnymi, rumuńskimi nazwami, pojawiają się polskie - również oficjalne - wersje. I tak Poiana Micului to Pojana Mikuli, Maidan to Majdan, Solonetu Nou to Nowy Sołoniec, a Cacica - Kaczyka.
Asfalt kończy się za miejscowością Gura Humorolui. Światła uliczne skończyły się o wiele wcześniej. Samochód trzęsie się na wykrotach, reflektory wyrywają z namacalnej wręcz czerni pojedyncze drzewa, łagodne pagórki i zadzierzyste, pochylone, próchniejące kołki starych płotów. Pojawiają się pierwsze domy, zalegające ciężko w ogrodach, za upiornie powykręcanymi gałęziami podwórkowych drzew. Przy drodze stoi trójka małych dzieci. Otwieram szybę i próbuję spytać łamanym rumuńskim o drogę.
- Buna sera! - Mówię. - Eu... cauta...
- Dobry wieczór. - Mówi najczystszą polszczyzną stojąca w środku dziewczynka, na oko - dziesięcioletnia. - Szukacie Domu Polskiego w Nowym Sołońcu? Prosto przez Pojanę i w Majdanie w prawo. Powodzenia!
Dr Mieczysław Orłowicz w swoim "Przewodniku po Europie" wydanym w 1914 roku pisze, że "Bukowinę można przejść wzdłuż i wszerz, wszędzie napotykając na polskie ślady".
Galicyjscy Polacy zaczęli zjeżdżać do Bukowiny zaraz po tym, jak tereny te weszły w skład Austro-Węgier. Habsburskie imperium prowadziło akcję kolonizacyjną niezaludnionych wówczas bukowińskich pagórków i bezdroży. W 1785 roku odkryto w miejscowości znanej obecnie jako Kaczyka ogromne złoża soli. Kilkadziesiąt rodzin polskich górników z Bochni, Wieliczki i Olkusza przywędrowało w te rejony, by ją wydobywać. W rejony te przybywali również góralscy pasterze, galicyjscy wieśniacy poszukujący lepszego życia na nowych, pustych jeszcze terenach. Budowali domy, osady, świątynie, domy kultury. Potomkowie ich - i późniejszych osadników - mieszkają tu do dziś.
Asfaltu nie ma w Pojanie Mikuli, ale porządna, betonowa droga prowadzi już od jakiegoś czasu do Nowego Sołońca. Inicjatywa budowy szosy powstała po wizycie w polskiej kolonii byłego prezydenta Polski - Aleksandra Kwaśniewskiego. Prezydencka limuzyna grzęzła w rozlanej, składającej się z płynnego błota gruntówce - dzień wcześniej spadł ulewny deszcz. Elegancki samochód buksował, kierowca piłował silnik, spod kół bryzgały gliniaste fontanny. W zamian za redukcję rumuńskiego zadłużenia, położono solidne i równe betonowe płyty. W 2000 roku droga była zakończona. Dziś pośrodku Nowego Sołońca stoi dumny obelisk, na którym w językach polskim i rumuńskim upamiętniono fakt budowy drogi. Mieszkańcy wsi nazywają ją "Drogą Aleksandra".
"Droga Aleksandra" prowadzi do Domu Polskiego. To dwupiętrowy budynek, w którym koncentruje się kulturalne życie tutejszej Polonii. Czytaliśmy, że nocleg mogą znaleźć tu turyści odwiedzający polskie wsie bukowińskie. Nie jest to jednak takie proste.
Błądząc w nocy po rozwleczonej na przestrzeni kilku kilometrów Pojanie Mikuli, próbowaliśmy odnaleźć Dom. Jak na złość, na ulicach, oświetlonych jedynie nikłym blaskiem grających za oknami telewizorów, nie było nikogo. Na wybojach podskoczyła naraz z chrzęstem czerwona dacia - siedziało w niej pięciu młodych Rumunów. Byli smagli, nosili wełniane czapki zrolowane na czubkach głów. Nie mogąc zrozumieć, o co nam chodzi, machnęli rękami i kazali jechać za sobą. Dacia zatrzymała się przy knajpie, z której Rumuni wyprowadzili dwudziestopięciolatka - miejscowego Polaka. Pomachali nam, i zad czerwonego wozu, podskakując na wybojach, zniknął za pagórkami i szczerbatymi płotami.
- Dom Polski zamknięty - zastanawiał się zmartwiony Polak. Mówił z charakterystycznym akcentem - czymś pomiędzy kresowym bałakiem, a góralskim dialektem. Używał niespotykanych już w Polsce zwrotów - Jak by tu was sprawić... Jeśli nie przyjechali od nikogo, to do Domu nie wejdą... Późno już.
Na drugi dzień rano trafiliśmy tam. "Drogą Aleksandra" właśnie.
Polska turystka, w górskich butach i polarze, parzyła sobie w kuchni herbatę i chińską zupkę.
- Raczej nie będzie dziś miejsc. - Powiedziała. - Trzeba wcześniej zamawiać wizyty. Ale chyba możecie przespać się na scenie, w śpiworach.
Scena jest umieszczona w pomieszczeniu, będącym czymś pomiędzy salą taneczną a głównym hallem. Wisi tam polski orzeł, portet Jana Pawła II i - jak wszędzie w Rumunii - flaga Unii Europejskiej.
- Jest tu pani, która opiekuje się Domem Polskim - mówi turystka, która staje za nami z dymiącą herbatą. - Nie wiem, gdzie mieszka. Spytajcie w sklepie.
Sklep mieści się w jednym z wymurowanych, otynkowanych domów w centrum Sołońca. Po ulicach wolno snują się starsi mężczyźni, prowadzący dostojnie rowery, po wypłukanej deszczem "Drodze Aleksandra" kroczą godnie kobiety w czarnych chustach na głowach i szerokich spódnicach. Nad wsią nawisają soczyście zielone, wilgotne wzgórza. Przy pomniku bawią się dzieci - są umorusane, na stopy w grubych, kolorowych skarpetach wciśnięte mają gumowe klapki. Wchodzę do sklepu.
Za ladą stoi sympatyczna kobieta, w kolorowej chustce i niebieskim fartuchu. Na wyściełanych papierem półkach - wszystko, co we wsi może być potrzebne: detergenty, chleb, trochę warzyw, wędliny, alkohol. Na ścianie plakat z papieżem i obrazek z Matką Boską Częstochowską. Kobieta uśmiecha się szeroko słysząc moje polskie "dzień dobry". Kiedy do środka wchodzi grupka dzieci, udaję, że oglądam wystawione na półce wódki. Chcę posłuchać, jak Sołowczanie rozmawiają między sobą. Słyszałem, że miało być to coś w rodzaju XVIII-wiecznej polszczyzny.
- Zważcie mi cukierków. - Zwraca się do sprzedawczyni mała dziewczynka.
- Tylko aby do chałupy doniosła - uśmiecha się kobieta, nasypując jej słodycze do woreczka.
Profesor Ewa Rzetelska-Feleszko z instytutu slawistyki PAN przeprowadzała badania dialektu, którym mówią mieszkańcy bukowińskich polskich wsi. W swoim artykule "Europa w miniaturze", powołując się na prace Kazimierza Feleszki, pisze, że w wielokulturowym środowisku, w którym współżyli ze sobą Polacy, Rusini, Rumuni, Niemcy i Żydzi, ich języki nakładały się często na siebie. Mieszkańcy Nowego Sołońca sąsiadują z Ukraińcami, Polacy z Pojany Mikuli - z Rumunami, a kiedyś, przed wojną, również z Niemcami. Dobre wychowanie nakazywało rozpoczynanie rozmowy z obcojęzycznym sąsiadem w jego własnym języku. W ten sposób tworzyła się wspólna warstwa językowa.
I tak - na przykład - polska Baba Jaga to - w dialekcie bukowińskich Polaków - Baba Jodocha. Ukraińcy nazywają ją Babą Jewdochą, a Rumuni - Docheą. Czasownik "hajcować", którego używają polscy bukowińczycy na palenie w piecu, po rumuńsku brzmi "haitui", po ukraińsku "hajcowaty", a po niemiecku "heizen". Bukowiński bimber to po polsku i ukraińsku "cujka", po rumuńsku "tuica". I tak dalej.
- Żyjemy tu z Rumunami i jest dobrze. To dobrzy ludzie. Wszyscy tu - w Sołońcu - mówią po polsku, to i oni się uczą. Wżeniają się w polskie rodziny, kupują tu domy. We wsi jest polska szkoła, imienia Sienkiewicza, dzieciaki pięknie po naszemu mówią. - Opowiada kobieta, mierzwiąc główkę małego chłopca, który stoi pod ścianą, ściskając w jednej ręce wełnianą czapkę, a w drugiej - paczkę czipsów.
- Pewno, dzieci mówią też po rumuńsku, ale polski to ich pierwszy język; wszędzie - w domach, na ulicy, w szkole - mówią po naszemu. Tu, w Sołońcu, mówią gwarą, ale w szkole uczą się pięknego, "pańskiego" polskiego.
- Długo już tu w Bukowinie siedzimy, długo - opowiada kobieta. - I polskości się nie wyrzekliśmy.
To prawda. Grubo ponad sto pięćdziesiąt lat temu grzbietem Karpat przywędrowali tu orawscy i spiscy górale. W pobliskiej Kaczyce mieszkali już Polacy pracujący w tamtejszej kopalni soli. W Kaczyce była też polska parafia. Górale osiedlili się w Nowym Sołońcu. Według wspomnianego już przewodnika dra Orłowicza, nosili góralskie ludowe stroje i posługiwali się taką właśnie gwarą. Rzadko kiedy szli do pracy do kaczyckiej kopalni - wypasali raczej bydło, uprawiali ziemię. Niecałe trzydzieści lat później otwarto polską szkołę. Upadły Austro-Węgry, nastała Rumunia. Polska wieś zanurzona w zielonej, falującej przestrzeni Bukowiny żyła swoim życiem, według swoich zwyczajów, w zgodzie z innymi mieszkańcami regionu, o własnym języku i własnej obrzędowości.
Wpisywało się to w ogólny krajobraz Rumunii - kraju wielonarodowego, w którym kłębiły się przeróżne narodowości - Sasi, od ośmiuset lat budujący strzeliste miasta, murowane wioski i warowne kościoły, Węgrzy i madziarscy Szeklerzy ze swym tajemniczym alfabetem, strzegący granic wschodniej Transylwanii, Rusini zamieszkujący maramureskie i bukowińskie wzgórza, noszący przepyszne narodowe stroje i zdobiący swoje drewniane domostwa i bramy wyrafinowaną snycerką.
Do polskich wsi zjeżdżali w międzywojniu liczni Polacy. Pojana Mikuli stała się prawie uzdrowiskiem - w tamtejszym Domu Polskim letnicy zatrzymywali się w Domu Polskim z basenem i stołówką.
W późnych latach dwudziestych XX w. władze rumuńskie zniosły nauczanie języka polskiego. Po II wojnie światowej Nicolae Ceaucescu planował zmiecienie "zacofanych" rumuńskich wsi i postawienie w ich miejscach "nowoczesnych" blokowisk. Na Bukowinę wjechały buldożery. Jak w amerykańskim filmie, ze świetnym wyczuciem i genialnym timingiem, wybuchła rewolucja 1989 roku. Ceacuescu został rozstrzelany, a buldożery wycofały się.
Dzisiaj polskie życie kulturalne w Rumunii kwitnie. Dostęp do nauki języka polskiego nie jest w żaden sposób ograniczany, istnieją polskie szkoły (w Sołońcu - im. Sienkiewicza), istnieją Domy Polskie, w nich organizuje się imprezy kulturalne, działają zespoły folklorystyczne, biblioteki, wychodzą polskie pisma. 15 sierpnia, w święto Matki Boskiej Zielnej, pod kościołem w Kaczyce odbywa się polskie święto. Przyjeżdżają na nie ludzie z całej okolicy - nie tylko Polacy. Rozkładają się w okolicy rumuńskie stragany, w powietrzu unosi się zapach warzonej na miejscu rumuńskiej ciorby i pieczonych na grillu mici - kotlecików z mielonego mięsa. Socjalistyczne dacie i nowoczesne logany przepychają się przez odświętnie ubrany tłum - mężczyźni noszą czarne kapelusze, kobiety wiążą mocno pod brodami świeżo uprane, eleganckie chustki.
Domów Polskich jest w Rumunii wiele - funkcjonują wszędzie tam, gdzie istnieją skupiska polskiej ludności. Do tych bukowińskich nie przyjeżdżają już turyści w typie międzywojennych letników - docierają tu plecakowi studenci w wysokich, górskich butach, studenci historii i etnografii, górołazi, offowi turyści, czasem - wycieczka organizowana przez któreś z biur podróży organizujące wycieczki w nietypowe miejsca świata - na wschód i Bałkany. Wsie bukowińskie są świetnym punktem wypadowym w okoliczne wzgórza i do przepięknych, malowanych monastyrów - "znaku rozpoznawczego" Bukowiny. Miejscowi gospodarze również oferują turystom noclegi.
Wspólnota polska utrzymuje silne kontakty z krajem - bukowińskie dzieci biorą udział w konkursach pieśni ludowych, w spotkaniach poetyckich i recytatorskich, młodzież studiuje na polskich uniwersytetach. Niektórzy z nich wracają na Bukowinę, już - na przykład - jako nauczyciele języka polskiego w lokalnych szkołach.
- Byłam w Polsce parę razy, ale moja ojczyzna jest tu. Tu mam rodzinę, przyjaciół, dom. Jestem tu szczęśliwa - opowiada spotkana na sołowieckiej ulicy kobieta. - Tu jest mała Polska, "mała Warszawa" - jak powiedział prezydent Kwaśniewski, kiedy odwiedził nas kilka lat temu. Zresztą, Polacy z kraju przyjeżdżają tu przez cały czas. I tak jest dobrze.
Kobieta uśmiecha się, podejmuje z betonowej "drogi Aleksandra" kraciaste torby na zakupy i wraca powoli do swojej "chałupy".