Waldemar Piasecki: Panie profesorze, od wprowadzenia stanu wojennego mija właśnie ćwierć wieku. Upływ czasu sprzyja rozmowie o kulisach decyzji podejmowanych w Białym Domu, w których pan bezpośrednio uczestniczył. Stany Zjednoczone starały się adekwatnie zareagować na bieg wypadków w Polsce, ale wypracowanie decyzji nie było oczywiste. Był pan wtedy bardzo blisko prezydenta Reagana i miał duży wpływ na kształtowanie jego opinii. Jak do tego doszło? Prof. dr. Richard Pipes*: Moja obecność w bliskim otoczeniu prezydenta wynikała z funkcji pełnionej w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Wcześniej - z udziału w tzw. transition team, ekipie przejmującej Departament Stanu od ekipy Cartera po zwycięstwie Reagana. Jeszcze wcześniej - z mego udziału w jego sztabie wyborczym. Merytorycznie, naturalnie wiązało się to także z moją specjalizacją naukową, jaką były od początku mojej kariery akademickiej sprawy rosyjskie, sowieckie czy ogólniej - związane z blokiem komunistycznym. Dopomógł też fakt, że urlopowany był mój bezpośredni przełożony, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Dick Allen, który praktycznie rozstał się z Białym Domem od Dnia Dziękczynienia, czyli od końca listopada 1981 roku. Droga do moich kontaktów z prezydentem, wraz odejściem Allena uległa radykalnemu skróceniu, a zatem także bliższemu poznaniu. Czy miał też znaczenie fakt, że pochodzi pan z Polski, czyli miejsca akcji ówczesnych dramatycznych wydarzeń? Tak! To był niewątpliwie poważny atut. Prezydent uważał mnie za człowieka kompetentnego. Podobno wprowadzenie stanu wojennego było dla was zaskoczeniem, mimo że w USA już przebywał pułkownik Ryszard Kukliński? Tak było! Sprawę Kuklińskiego CIA ukrywała. Nawet sekretarz stanu Haig podobno nie wiedział, że ktoś taki istnieje. To jest dla mnie niesamowite! Najprawdopodobniej w CIA doszli do wniosku, że jest niemożliwe, aby Jaruzelski otrzymał od Rosjan wolną rękę w rozwiązywaniu sytuacji w Polsce, czyli m.in. we wprowadzaniu stanu wojennego. Uznając, że informacje Kuklińskiego nie mają znaczenia, nie informowali Rady Bezpieczeństwa Narodowego. To jest niewiarygodne, ale tak było! Co się w takim razie działo w Białym Domu 13 grudnia? Już dwunastego, proszę pamiętać o różnicy czasu. Wieczorem zadzwonił telefon i dostałem polecenie jak najszybszego zgłoszenia się do Białego Domu. Ponieważ sprawę określono jako pilną, pojechałem własnym samochodem, nie czekając, aż po mnie przyjadą. Od razu udałem się do Situation Room. Był tam już m.in. wiceprezydent George Bush i sztab Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Prezydenta Ronalda Reagana nie było, bo wyjechał na weekend do Camp David. Bush w naszej obecności telefonicznie poinformował go o sytuacji w Polsce. Co mu powiedział? Informacje z natury rzeczy nie mogły być pełne. Przypuszczaliśmy wtedy, że jest to jakaś akcja lokalna, która szybko się zakończy. Dlatego prezydent pozostał w swojej rezydencji do końca weekendu. Następne dni pokazały jednak coś innego. Operacja prowadzona była w skali całej Polski... Kiedy okazało się, że jest to akcja na dużo większą skalę, prezydent był oburzony i wściekły. Dostałem od niego polecenie napisania mowy, którą wygłosił 17 grudnia 1981 roku. Mieliśmy nadzieję, że po tym stanowczym sygnale z Waszyngtonu Jaruzelski się wycofa. Po następnych czterech dniach, 21 grudnia, odbyło się posiedzenie gabinetu. Reagan wystąpił z bardzo emocjonalnym przemówieniem, w którym porównał akcję w Polsce do akcji Hitlera w Czechosłowacji w 1938 roku. Mówił, że coś trzeba natychmiast zrobić. Okazało się jednak, że prezydent wcale nie ma jednoznacznego poparcia i jest wielu oponentów. Oponentów? Dobrze słyszę? Tak. Większość gabinetu nie zgadzała się na jakieś zdecydowane działania przeciwko reżimowi polskiemu, w obawie o skutki globalne. Groźne i trudne do przewidzenia. O kim mowa? Przede wszystkim był to sekretarz stanu Alexander Haig, który wyrażał poglądy naszych europejskich aliantów. Poglądy zaś były takie, że oczywiście szkoda Polski, szkoda "Solidarności", ale nie można przecież ryzykować III wojny światowej. Coś jakby nawiązanie do "nie będziemy ginąć za Gdańsk" w 1939 roku. Podobne poglądy prezentowała większość gabinetu. Również Nancy Reagan grała w tym swoją rolę. Małżonka prezydenta? Tak, ona. Bardzo chciała, żeby prezydent był bardziej liberalny, bardziej kompromisowy. Bardzo się starała, żeby takich ludzi jak ja odsuwać od prezydenta, bo podobno namawiają go do wzniecania konfliktu z Rosją, co doprowadzi w końcu do wojny. Jej opcją był "pragmatyzm", a ci, którzy go prezentowali, byli jej sojusznikami. W jaki sposób mogła wywierać aż tak duży wpływ prezydenta? W taki sposób, w jaki to robią żony królów, prezydentów, mężów stanu. To nie były naturalnie jakieś działania w materii politycznej bezpośrednio, a w sferze psychologicznej. Nancy Reagan po prostu mówiła, kto jej się podoba, a kto nie. Kogo uważa za ludzi przyjaznych, a na kogo należy uważać. Urabiała prezydenta. Ona też decydowała, kogo się zaprasza na prywatne spotkania w Białym Domu, gdzie naturalnie były poruszane także sprawy polityczne. Ja i moja żona nie byliśmy zapraszani. Pani Reagan uważała, że mam zły wpływ na jej męża.