Birma: 100 tys. demonstrantów w Rangunie
Około stu tysięcy ludzi, z czego połowa buddyjskich mnichów, wyszło w poniedziałek na ulice Rangunu, kolejny dzień protestując przeciw polityce wojskowych władz Birmy.
Jest to największa demonstracja antyrządowa od zdławienia przez wojsko ruchu na rzecz demokracji w Rangunie w 1988 roku.
W siódmym dniu protestów demonstranci ponownie zgromadzili się w rejonie buddyjskiej świątyni Szwedagon. Następnie przeszli ulicami Rangunu, kierując się ku kampusowi uniwersyteckiemu, w pobliżu którego znajduje się rezydencja przywódczyni opozycyjnej Narodowej Ligi na rzecz Demokracji pani Aung San Suu Kyi, pozostającej w areszcie domowym.
W miarę marszu do protestujących przyłączają się rzesze mieszkańców Rangunu, a także studenci.
W niedzielę w podobnej demonstracji uczestniczyło w około 10 tys. buddyjskich mnichów i tyle samo osób świeckich. Po raz pierwszy mnisi, którzy kierowali marszem, wzywali ludzi, żeby się do nich przyłączyli. - Maszerujemy dla ludu, chcemy, żeby ludzie się do nas przyłączyli - nawoływali. - Chcemy pojednania narodowego, dialogu z wojskowymi i wolności dla Aung San Suu Kyi i innych więźniów politycznych - mówił przez megafon jeden z prowadzących manifestację.
Także w drugim największym mieście kraju - Mandalay w poniedziałek ulicami przemaszerowało ponad sześciuset mnichów. Mandalay uważane jest za centrum kulturalne kraju, a także niezwykle wpływowe centrum birmańskiego buddyzmu. Obserwatorzy z uwagą przyglądają się sytuacji w tym mieście w przekonaniu, że posłanie, rzucone tam przez mnichów będzie musiało odbić się echem w całym kraju.
Wojskowe władze, sprawujące rządy w Birmie (przemianowanej przez juntę na Myanmar) przez około 45 lat, dotychczas ostro reagowały na jakiekolwiek wyzwania, zatrzymywały pod najmniejszym pretekstem działaczy opozycji i krytyków rządu, a od czterech lat ponownie przetrzymują w areszcie domowym Aung San Suu Kyi. Teraz jednak w praktyce ignorują wystąpienia.
W pierwszym momencie demonstracji - stanowiących reakcję na podwyżki cen paliw, wprowadzone w połowie sierpnia - służby bezpieczeństwa zamknęły dostęp do Szwedagonu. Niemniej dwa dni później wycofały się z rejonu rozległego kompleksu pagody, ponownie otwartej dla wiernych i demonstrujących mnichów.
Anonimowy dyplomata jednego z państw regionu, cytowany przez agencję AP, ocenił, że wojskowe władze Birmy znajdują się obecnie pod silną presją Chin, które ze względu na swe rozległe w tym kraju interesy nie chcą, by w miastach birmańskich doszło do konfrontacji. Domagają się więc, by miejscowe władze zaczęły stopniowo spełniać żądania społeczności międzynarodowej w kwestii powrotu do demokracji. Pekin, gospodarz przyszłorocznej olimpiady, obawia się, że w razie brutalnej akcji władz w Rangunie ucierpi też wizerunek Chin - głównego dostawcy pomocy dla junty.
"Brutalny" reżim w Birmie potępiła w niedzielę amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice, zapowiadając, że "z bardzo bliska" będzie śledziła sytuację w tym kraju.
Na początku września prezydent USA George W. Bush wezwał władze w Birmie, żeby "przestały zastraszać swoich obywateli, którzy walczą na rzecz demokracji i praw człowieka, oraz żeby uwolniły wszystkich więźniów politycznych, w tym Aung San Suu Kyi".
INTERIA.PL/PAP