Iwona Hajnosz na łamach dziennika przypomina sprawę z 2007 roku, kiedy sześciu pacjentów szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zostało zakażonych paciorkowcem ropotwórczym. Cztery pacjentki przebywały wtedy na oddziale ginekologicznym, a dwóch pacjentów na oddziale chirurgicznym. W związku z zakażeniami służby sanitarne zamknęły oddziały położniczy i chirurgii. Dla dwóch kobiet powikłania po przeprowadzonych cesarskich cięciach okazały się tragiczne w skutkach - miały sepsę i ledwie je odratowano. W konsekwencji nie będą już mogły mieć dzieci. Przeprowadzone badania wykazały, że bakterie przenosiła salowa zatrudniona w placówce. Brała udział w operacjach, zastępując pielęgniarki. Między sprzątaniem toalet i sal, układała pacjentki na stole operacyjnym, a lekarzom wiązała sterylne fartuchy i podawała przedmioty. Jak przypomina "GW", przez osiem lat trwania procesu szpital twierdził, że nie zna przyczyny zakażeń. Lekarze, zeznający jako świadkowie, zasłaniali się niewiedzą albo niepamięcią. Nikt nie przyznawał się do obecności salowej podczas przeprowadzanych operacji. W ubiegłym tygodniu sąd wydał dwa wyroki. Przyznał kobietom rację, a w ustnym uzasadnieniu stwierdził "rażące zaniedbania" w działaniach szpitala. Zasądził od szpitala odszkodowanie za poniesione wydatki oraz zadośćuczynienie za cierpienie: 350 tys. i 600 tys. zł. Wyroki nie są prawomocne. Dziś odbędzie się w sądzie trzecia rozprawa, dotycząca pacjentki zakażonej podczas zabiegu usunięcia żylaków. W wyniku zakażenia kobieta jest częściowo niepełnosprawna. Domaga się od szpitala 110 tys. zł zadośćuczynienia, odszkodowania i renty. Więcej w "Gazecie Wyborczej".