Tramwajem do wolnej Polski
Nie tylko Polska się zmieniła w stoczni, zmieniali się też ludzie. Tam stało się naprawdę wiele wspaniałych rzeczy - mówi INTERIA.PL Henryka Krzywonos-Strycharska, która razem ze swym tramwajem nr 15 przyłączyła się 25 lat temu do sierpniowego protestu w Gdańsku.
Dlaczego właściwe zatrzymała Pani 15 sierpnia 1980 swój tramwaj?
Henryka Krzywonos-Strycharska: Do końca nie wiem. Wtedy czułam, że tak trzeba i już. Może mi było łatwiej podjąć decyzję, bo nie miałam rodziny, byłam sama. Byłam wtedy motorniczym w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. Zarabialiśmy sporo, jednak było to okupione nieraz 400 godzinami pracy w miesiącu. Bardziej nam doskwierał zły stan sprzętu, jakim woziliśmy pasażerów, brak części - co rodziło realne zagrożenia. Myśleliśmy, żeby coś z tym zrobić dużo wcześniej, jednak nikt się nie odważył rozpocząć jakichś działań. Ludzie pamiętali grudzień 1970 roku, mieli rodziny, bali się. Kiedy stocznia stanęła, pomyśleliśmy, że właśnie teraz i dla nas nadarza się okazja. Właściwie to ja tak do końca nie wiedziałem, czy zatrzymam swój tramwaj. Bałam się przede wszystkim reakcji pasażerów, ich złości i agresywnych zachowań. Do ostatniej chwili się wahałam. W końcu jednak podjęłam wyzwanie.15 sierpnia dojechałam do Opery Bałtyckiej, zatrzymałam się i powiedziałam: "Ten tramwaj dalej nie pojedzie". I o dziwo - ludzie zamiast kląć, zaczęli bić brawo. Wtedy już wiedziałam, że dobrze zrobiłam. Zaraz po tym zdarzeniu przyszedł do mnie Zdzisiek Kobyliński z PKS-u i powiedział, że oni też staną. Dalej wszystko potoczyło się dosyć szybko. Zrobiliśmy na bazie autobusowej centrum strajkowe. Moim zadaniem było pojechać do stoczni i poinformować, że my też strajkujemy. Niestety, kiedy przybyłam na miejsce, okazało się, że stocznia podpisała umowę i strajk zakończono. Wezbrała we mnie złość, zaczęłam krzyczeć, że to zdrada, że tak nie można, że my - WPK i PKS też strajkujemy. Potem dołączyły do mnie Ania Walentynowicz i Alinka Pieńkowska i wspólnie zaczęłyśmy krzyczeć. Ludzie nas usłyszeli i zaczęli wracać do stoczni. I to chyba uratowało stocznię i robotników. W nocy zadecydowano, że będzie nowy strajk - międzyzakładowy.
Ten protest zmienił Panią i kraj na zawsze...
Nie tylko Polska się zmieniła w stoczni, zmieniali się też ludzie. Tam stało się naprawdę wiele rzeczy. Ja pochodziłam z rodziny patologicznej. W moim rodzinnym domu brakowało miłości, serdeczności, szacunku. Właśnie w stoczni dowiedziałam się, co to znaczy dbać o siebie, szanować się nawzajem. Ponadto w stoczni poznałam wspaniałych ludzi, chociażby Bogdana Borusewicza, Andrzeja Gwiazdę, Anię Walentynowicz. Byliśmy tam jedną wielką, kochającą i szanującą się rodziną. I to niezależnie od tego, czy ktoś pełnił jakieś funkcje. Tam zaczęłam nowe życie. Często wspominam tamte czasy, tę serdeczność i nie mogę się pogodzić z dzisiejszą rzeczywistością, z brakiem jedności i z tym, że ludzie są do siebie wrogo nastawieni.
Co w takim razie teraz stało się z tą wielką rodziną?
Szczerze mówiąc, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, że dawni działacze mają do siebie żale, pretensje. Dla mnie Wałęsa, Ania Walentynowicz, Andrzej Gwiazda i inni zawsze pozostaną kolegami, których szanuję. Przykro mi, że takie sytuacje mają miejsce. Bardzo bym chciała, żebyśmy mogli znowu usiąść razem przy tym stole prezydialnym w MKZ i powiedzieć: - "Tak, jesteśmy razem". To moje wielkie marzenie. A to, że akurat Wałęsa stał się takim symbolem "Solidarności" - w każdej rewolucji był ktoś, kto był symbolem. Absolutnie mu nie zazdroszczę. Odegrał dużą rolę w tym, co się stało. Oczywiście mam mu za złe, kiedy mówi "To ja zrobiłem", "To ja przemyślałem". Powinien myśleć w liczbie mnogiej - "To myśmy zrobili, to myśmy pomyśleli i my wykonaliśmy". Jednak Wałęsa - jak każdy inny człowiek - popełnia błędy.
Czy "Solidarność" jeszcze coś dla Pani znaczy?
Bardzo wiele. Pod tym słowem kryje się wiele pojęć. Kiedyś miałam pretensje do związku o to, że już nie jest związkiem, tylko zaczyna być partią polityczną. Jednak w tej chwili zaczynam dostrzegać drobne pozytywne zmiany. Zaczynają słuchać ludzi, którzy do nich przychodzą ze swoimi problemami. Starają się im pomóc, być z nimi. Oczywiście nie wszystkim da się pomóc, ale zawsze dobrze jest porozmawiać i wysłuchać. Te zmiany idą w dobrym kierunku i oby nic się nie zmieniło. Słowo "solidarność" zawsze dla mnie będzie miało duże znaczenie, związek zawodowy również. Przedtem nigdzie nie należałam, ani do PZPR, ani do żadnych związków - więc dla mnie związek "Solidarność" był pierwszym związkiem, jaki poznałam i będzie ostatnim. Jeśli nawet kiedykolwiek ktoś mi zaproponuje coś innego, absolutnie nie zmienię swojego związku.
Nie myślała Pani, żeby wrócić do polityki?
W moim przypadku nie jest to realne. Nawet próbowałam, byłam w Unii Wolności. Jednak mam dużą rodzinę i to ona jest dla mnie najważniejsza. Kiedy wspólnie z mężem zdecydowaliśmy się na prowadzenie rodzinnego domu dziecka, wiedzieliśmy, że właśnie dzieci będą dla nas najważniejsze. A proszę mi wierzyć, że przy 12 pociechach jest co robić. I, niestety, często zdarzało się, że kiedy miałam umówione spotkanie z kolegami z Unii Wolności, akurat coś się w domu działo - a to dziecko bolał ząb i trzeba było iść do dentysty, a to spadło z huśtawki i rozbiło główkę. Nie mogłam dotrzymywać danego słowa, więc zrezygnowałam z polityki. Nie ukrywam jednak, że wilka ciągnie do lasu i naprawdę próbowałam coś robić. Jednak jeśli dzieci mnie potrzebują, zawsze jestem przy nich. Rodzina jest na pierwszym miejscu. Staram się działać społecznie - założyłam z kolegą Fundację Henryki Krzywonos-Strycharskiej. Pomagamy okolicznych ludziom, dzieciom z wielodzietnych rodzin, rodzinom zastępczym. Idziemy do przodu. Moje dzieci dorastają i wydaje mi się, że teraz potrzebują mnie nawet bardziej niż kiedyś. Potrzebują więcej uwagi, zainteresowania i mamy dla siebie. Kiedy przychodzi do mnie 21-letnia córka i mówi: "Wiesz, mamo, dawno już się do Ciebie nie przytulałam" , wtedy jest mi tak dobrze, że zastępuje mi to wszystkie "problemy" polityczne.
Pani dzieci znają historię Sierpnia i "Solidarności"?
Wiedzą o mojej politycznej przeszłości, nie są od tego odizolowane. Jednak staram się ich nie karmić swoją historią, nie opowiadam zbyt dużo o tamtych czasach. Ale kiedy w szkole poruszano temat "Solidarności" i Sierpnia i mówiono im tylko o Wałęsie, to czasem były obrażone, że nie mówi się i o mamie. W domu poznały przecież wielu ówczesnych działaczy - państwa Gwiazdów , Anię Walentynowicz, Alinkę Pieńkowską, Bogdana Borusewicza i Bogdana Lisa. I znając tych wszystkich ludzi, wiedząc co oni robili, były oburzone, że mówi się tylko o Wałęsie i zawsze w związku z tym na lekcji szerzej poruszano temat "Solidarności". Myślę, że moje dzieci wiedzą dużo o Sierpniu, mimo tego że ja sama zbyt dużo na ten temat nie mówię.
Kiedy zatrzymywała Pani tramwaj, marzyła Pani o wolnej Polsce. A dziś co jest Pani największym marzeniem?
Tak, wtedy walczyliśmy o Polskę i udało się. Dziś moje marzenie jest bardzo przyziemne. Na ten dom, w którym teraz jesteśmy wspólnie z mężem, zaciągnęliśmy kredyt - jak dla nas to olbrzymia suma. I marzę o tym, żeby wygrać w totolotka 200 tysięcy złotych i spłacić kredyt. Chciałabym, żeby moje dzieci miały swoje miejsce, do którego zawsze mogą wrócić i stąd właśnie pomysł na wybudowanie domu. Nie ma większego marzenia. Teraz wszystkie moje marzenia są związane z dziećmi - żeby dały sobie radę w życiu, i żeby były zdrowe i mądre. Za troje dorosłych już dzieci, które opuściły gniazdo rodzinnie, nie muszę się wstydzić, jestem z nich bardzo dumna. I myślę, że dobrze wykonałam swoją robotę. Mimo, że na zewnątrz jesteśmy rodzinnym domem dziecka, to wewnątrz jesteśmy wielką kochającą się rodziną.
Zostało w Pani coś z tamtej tramwajarki?
Na pewno tak. Kiedyś pomagałam ludziom w dziale interwencji i robiłam to z dobrym skutkiem. A dzisiaj, jeśli mam coś załatwić dla siebie, to jest mi bardzo trudno. Zawsze myślałam o innych i wtedy, i teraz. Myślę, że to właśnie dzięki temu, co przeżyłam w stoczni, czego się nauczyłam, dziś jestem tym, kim jestem. I nie zmieniłabym nic.