Opara: Była informacja, że trzy osoby przeżyły
Trzy osoby przeżyły - to była pierwsza informacja, która się pojawiła, jak przyjechałem na płytę lotniska - mówił w RMF FM Jakub Opara.
Konrad Piasecki: Przez 9 miesięcy nie mówił pan publicznie o tym, co się tam działo. Bo nikt nie pytał czy bo wspomnienia były zbyt dramatyczne?
Jakub Opara: - Bo nikt nie pytał i bo wspomnienia były zbyt dramatyczne. Kancelaria Prezydenta, jak każdy zhierarchizowany urząd, dzieli się na tych, którzy wypowiadają się publicznie, zabierają głos w ważnych sprawach oraz na tych, którzy po prostu pracują i nie zajmują się prowadzeniem komunikacji z mediami.
Co tam takiego działo się na lotnisku, że w filmie "Mgła" opowiada pan, że pański kolega chciał "dać tam w mordę ludziom z otoczenia premiera"?
- Do tej pory, panie redaktorze, nie mogę uwierzyć, jak dwóch prominentnych przedstawicieli polskiego rządu, czyli pan minister Arabski oraz pan minister Graś, pojawili się na płycie lotniska tuż przed premierem, towarzyszyły im 2-3 busiki dziennikarzy, my staliśmy na tej płycie lotniska bardzo blisko nich. Prowadzili między sobą bardzo ożywiony dialog. Proszę mi wierzyć, panie redaktorze, że nie dysponowaliśmy w tym momencie mikrofonami kierunkowymi, którymi moglibyśmy dokładnie usłyszeć, co mówią. Mówili tak głośno, że nie dało się tego ukryć.
Ale co było w tym dialogu takiego, co pana tak strasznie poruszyło?
- Analizowali sytuację, co zrobić, jak przyjedzie Jarosław Kaczyński, jak się zachować, w którym miejscu ma się odbyć shake-hand pomiędzy premierem Tuskiem a premierem Putinem, gdzie mają się uścisnąć. Dla nas to było porażające. Wydawało nam się, że oni tego nie mówią, bo urzędnicy tego pokroju nie powinni na miejscu tragedii, na miejscu cierpienia ludzkiego zajmować się takimi rzeczami. Było to dla nas niewyobrażalne.
Twierdzi pan też, że zajmowali się niedopuszczeniem do spotkania Tusk-Kaczyński.
- Tak, cały czas kombinowali, jak zrobić, żeby spotkanie między Kaczyńskim a Tuskiem nie doszło do skutku. Mówili między sobą: "A co zrobimy, jak podjedzie tędy. To my podejdziemy z drugiej strony. A co zrobimy, jak podjedzie tędy?. To my wycofamy się w drugą stronę".
A co takiego złego miało być w tym spotkaniu? Obraz premiera Polski, który składa kondolencje bratu prezydenta, który zginął tego dnia rano, nie jest niczym strasznym.
- Trudno mi powiedzieć. Mogę zakładać, że bali się tej sytuacji, ponieważ ona nie była wyreżyserowana. To nie była sytuacja, nad którą panowali. Przecież nie wiedzieli, jak może zachować się Jarosław Kaczyński, który jakiś czas wcześniej odmówił wspólnego wyjazdu z delegacją premiera Tuska na miejsce katastrofy.
A pamięta pan, który z nich to mówił? Który z nich był stroną aktywną?
- Wydaje mi się, że minister Graś.
Rozmawiałem wczoraj z ministrem Arabskim. Twierdzi, że żadnego takiego dialogu nie było. Pan jest gotów w sądzie powtórzyć te słowa?
- Tak, jestem gotów w sądzie powtórzyć te słowa i deklaruję panu redaktorowi, że jakby była taka możliwość - wiem, że to jest dość wirtualne - żeby poddać to, co mówię w filmie jak i to, co mówię teraz badaniu na wariografie, to bardzo chętnie poddam się takiej próbie. Niezależnie od tego, czy na to samo zgodzi się minister Graś, bądź minister Arabski.
Tomasz Arabski twierdzi też, że wielokrotnie pytał wtedy otoczenie Jarosława Kaczyńskiego - no właśnie - czy prezes jest gotów, czy chciałby przyjąć kondolencje, czy chciałby się spotkać z Tuskiem, czy chciałby się spotkać z Putinem. Z jego punktu widzenia ta sytuacja wygląda zupełnie inaczej.
- Nie wiem, trzeba by było zapytać o to najbliższe otoczenie Jarosława Kaczyńskiego, ponieważ ja w tych rozmowach nie brałem udziału.
W tej wymianie zdań, którą pan słyszał, nie było takiego stwierdzenia, że warto byłoby, żeby Jarosław Kaczyński spotkał się z Putinem, z Tuskiem?
- Nic takiego sobie nie przypominam. A wręcz jestem pewien, że w mojej obecności takie słowa nie padły i nie na tym była skoncentrowana rozmowa między tymi panami.
W którym pan momencie tego, dramatycznego 10 kwietnia dotarł na lotnisko Siewiernyj?
- Myślę że dotarłem około dwóch godzin po katastrofie.
Jaki obraz, jaki widok tego, co tam się działo, wrył się panu najmocniej w pamięć?
- Obraz totalnego chaosu. Ludzie, przeważnie w mundurach rosyjskich służb, biegający, krzyczący różne niezrozumiałe słowa. Po płycie lotniska poruszały się karetki pogotowia i inne różne samochody wojskowe, które były samochodami, na moje oko z lat 60-tych. Takie samochody można zobaczyć na filmach Barei.
Pamięta pan moment, w którym znaleziono i rozpoznano ciało Lecha Kaczyńskiego?
- Ja nie brałem udziału w identyfikacji ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W identyfikacji brał udział nasz kolega z Kancelarii Prezydenta Marcin Wierzchowski.
Ale był tam jakiś spór o to, co się ma dziać z ciałem prezydenta? Jakiś spory między polskimi oficerami BOR-u, a rosyjskimi oficerami służb specjalnych?
- Były drobne spory, ponieważ stronie rosyjskiej zależało na tym, żeby ciało prezydenta Kaczyńskiego jak najszybciej zabrać z terenu katastrofy. Najprawdopodobniej chodziło im o to, żeby ciało to zabrać do Moskwy, tak jak pozostałe ciała. My na to nie chcieliśmy pozwolić, ponieważ wiedzieliśmy, że w drodze na miejsce katastrofy jest brat tragicznie zmarłego prezydenta, pan Jarosław Kaczyński.
Z tego, co mówi pan w filmie "Mgła", można odnieść wrażenie, że ma pan takie silne poczucie, że zwłok prezydenta nie potraktowano z należytym szacunkiem.
- Tak. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że zwłoki pana prezydenta, a nie były to jedyne zwłoki w tym miejscu, bo były tam też zwłoki pana prezydenta Kaczorowskiego i pana marszałka Putry, leżały na niebieskim brezencie w błocie. Największa pretensję mam tutaj do ambasady polskiej, która nie postarała się chociażby o jakiś symboliczny gest. Na przykład przykrycie zwłok pana prezydenta biało-czerwoną flaga. To było upokarzające: 12 godzin na błocie ciało pierwszego obywatela Rzeczpospolitej?
A nie ma pan pretensji do siebie, urzędnika Kancelarii Prezydenta, który też mógł o to zadbać?
- Możliwe, ale to był bardzo trudny dla nas wszystkich czas...
Myślę, że dla urzędników ambasady też to był bardzo trudny czas.
- Dobrze, może wina rozkłada się proporcjonalnie. To nie jest tak, że winna jest zawsze jedna osoba. To fakt, może mogliśmy o tym pomyśleć.
A jeszcze ostatnie pytanie. Czy pan zapamiętał z tego 10 kwietnia postać Tomasza Turowskiego. Dyplomaty, wcześniej agenta PRL-owskich służb, coraz bardziej tajemniczej postaci związanej z 10 kwietnia?
- Tak, zapamiętałem tę postać. Pierwszy raz miałem kontakt z panem ambasadorem Turowskim w momencie prób zorganizowania wylotu ministra Sasina do Polski. Minister Sasin utknął na płycie lotniska, ponad dwie godziny spędził w JAK-u 40 i interweniował u nas, żebyśmy coś z tym zrobili. Prosiliśmy wielokrotnie pana ambasadora Turowskiego o interwencję, natomiast pan ambasador Turowski sprawiał wrażenie osoby, która nie chce nic zrobić w tym kierunku.
Rzeczywiście to był człowiek, który był źródłem takiej informacji o tym, że trzy osoby przeżyły?
- Tak, to była pierwsza informacja, która się pojawiła, jak przyjechałem na płytę lotniska. Pan ambasador Turowski mówił, że prawdopodobnie przeżyły trzy osoby, bo trzy karetki pogotowia zabrały trzy ciała, które okazywały znaki życia i zabrały je do szpitala w Smoleńsku.
Co okazało się nieprawdą.