Kubo Wojewódzki, nigdy nie będziesz Jonem Stewartem
Czy o poważnych rzeczach należy mówić wyłącznie poważnie? Poznajcie faceta, który zrewolucjonizował amerykańskie media.
To Jon Stewart sprawił, że satyrycy stali się dla Amerykanów bardziej wiarygodni i opiniotwórczy od superpoważnych dziennikarzy w superpoważnych programach. 6 sierpnia Stewart po raz ostatni poprowadzi "The Daily Show". Po 17 latach ulubieniec widzów odejdzie ze stacji Comedy Central, zostawiając wyrwę nie do zapełnienia.
- Nigdy wcześniej nie udało mi się utrzymać jednej pracy przez 17 lat. Pobiłem swój dotychczasowy rekord o 16 lat i pięć miesięcy - śmieje się satyryk.
Jon Stewart objął "The Daily Show" w 1999 roku, zastępując Craiga Kilborna. Jeszcze w tym samym roku oglądalność show wzrosła o 400 procent. Stewart z programu, w którym żartowano z celebrytów i polityków, uczynił główne źródło informacji dla milionów Amerykanów.
Gatunek, w którym porusza się Jon Stewart, określany jest jako "fake news", pseudowiadomości. Ale to wyjątkowo chybione określenie. Stewart bowiem niczego nie zmyśla. Bierze w imadło najnowsze wydarzenia i rozprawia się z nimi z humorem, ale przede wszystkim z bardzo wyraźnym, publicystycznym sznytem.
- Jon Stewart uprawia nowy rodzaj dziennikarstwa politycznego, w którym przybliża poważne sprawy w sposób lekki i zabawny. Cieszy się sporą popularnością, ma liczną widownię, rozmawia z politykami, ekspertami i ma duży wpływ na amerykańską opinię publiczną. Jest również popularny wśród młodzieży, głównie ze względu na krótką, lekkostrawną formę wypowiedzi. Natomiast on nie upraszcza przesadnie kwestii politycznych i stara się rzeczywiście poruszać najważniejsze zagadnienia - mówi Interii dr Tomasz Płudowski, amerykanista i medioznawca z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
Bat na prawicę (i nie tylko)
52-letni satyryk za swój cel najczęściej obiera Republikanów i sprzyjającą im stację Fox News. Piętnuje ich hipokryzję, zaślepienie, demaskuje manipulacje. Ale nie waha się też zaczepiać Demokratów, Baracka Obamy, czy kpić z upadających standardów dziennikarskich we wszystkich mediach, niezależnie od ich orientacji. Nie odpuścił nawet swojemu kumplowi, Anthony'emu Weinerowi, gdy na jaw wyszedł seksskandal z politykiem Demokratów w roli głównej.
Sam Stewart od zawsze kokietował, że jest wyłącznie komikiem, a nie żadnym publicystą. Dzięki takiej postawie nie musi silić się na fałszywy obiektywizm i może się posunąć znacznie dalej niż "elegancki" publicysta. Pomiędzy salwami śmiechu zgromadzonej w studiu publiczności potrafił "zaorać" niejednego oponenta. Ostatnio na przykład demaskował byłego wiceprezydenta USA Dicka Cheneya, który krytykował Baracka Obamę za dogadywanie się z Iranem, czyli jednym z państw "osi zła". Tymczasem, jak wykazał Stewart, Cheney nie miał oporów, by samemu robić z Iranem interesy i lobbować na rzecz zniesienia sankcji wobec Iranu.
"Zgrillowana" została również dziennikarka Judith Miller, którą satyryk punktował za propagandowe artykuły o broni masowego rażenia, która miała być w Iraku, a jej nie było.
Jak zauważa dr Płudowski, "The Daily Show" przez lata wypracował sobie taką pozycję, że przyciąga więcej odbiorców niż wieczorne serwisy informacyjne czy opiniotwórcza prasa.
Jon i Bill: Przyjaźń wbrew podziałom
- Stewart cieszy się dużą wiarygodnością, choć oczywiście jest oglądany przez widzów, którzy podzielają ten światopogląd. Ale zaprasza też do swojego programu przeciwników politycznych np. Billa O'Reilly'ego, bardzo lubi się z nim spierać, gościł go wielokrotnie, zresztą odwiedzają się nawzajem w swoich programach i organizują publiczne debaty - opowiada nasz rozmówca.
Co ciekawe, Republikanie wciąż nie dorobili się swojego Stewarta. Nie został nim na pewno Bill O'Reilly, prywatnie jeden z najlepszych przyjaciół Jona.
- Bill O'Reilly próbuje uchodzić za dziennikarza poważnego i obiektywnego, tyle że nikt poza jego widzami tego nie kupuje. Jon Stewart przynajmniej nie próbuje udawać obiektywnego dziennikarza, a jedynie zatroskanego zdroworozsądkowca z liberalnym zacięciem. Bill O'Reilly ma większe ambicje, pisze dużo książek, które wyraźnie prezentują jego światopogląd, a ostatnio musiał zmagać się z oskarżeniami o kłamstwa związane z jego doświadczeniami dziennikarskimi w trakcie wojny o Falklandy - mówi nam dr Płudowski.
Nie tylko Stewart
Nieodłącznym elementem każdego odcinka "The Daily Show" są segmenty z korespondentami. Tak, tak, program satyryczny ma swoich korespondentów, którzy jeżdżą nie tylko po Stanach, ale i po świecie. W swoich relacjach żonglują stereotypami, sami wchodząc w rolę niezbyt rozgarniętych, pełnych uprzedzeń Amerykanów. Efekty są przekomiczne. Na przykład Jason Jones wybrał się do Iranu, by "udowadniać", że mieszkają tam wyłącznie terroryści i fanatycy religijni. Koniec końców, wylądował oczywiście u przesympatycznej i gościnnej rodziny.
Korespondenci nie stronią również od tematów poważnych, trudnych, wydawałoby się, że w żadnym wypadku nienadających się do programu komediowego. A jednak. Samantha Bee poruszyła ostatnio sprawę gwałcicieli, którzy nabywają wszystkie prawa ojcowskie, gdy ich ofiara zajdzie w ciążę:
Jon Stewart zawsze miał świetną rękę w doborze korespondentów. To właśnie u Stewarta swoje błyskotliwe kariery rozpoczynali: Steve Carell - dziś słynny aktor kinowy, Stephen Colbert, który najpierw dostał w Comedy Central swój własny show, a teraz zastąpi Davida Lettermana, czy Brytyjczyk John Oliver, który został gwiazdą HBO, gdzie uprawia fantastyczną "satyrę śledczą", tropiąc grzechy nie tylko rządu i administracji, ale również wielkich korporacji.
Kontrowersyjny następca
Krótko po ogłoszeniu decyzji o odejściu przez Jona Stewarta, stacja oznajmiła, że jego następcą zostanie Trevor Noah - 31-letni komik z RPA.
Decyzja zaskoczyła widzów i obsadę programu. Trevor bowiem dopiero co dołączył do "The Daily Show" jako korespondent. Wieloletni współpracownicy show, tacy jak Jason Jason, Jordan Klepper czy Samantha Bee, zostali pominięci i chyba nie byli z tego zadowoleni, ponieważ cała trójka żegna się z programem. Również widzowie co najmniej zdziwili się wyborem następcy. Wszak stery programu objął najmłodszy stażem członek ekipy. To tak jakby praktykant z dnia na dzień został prezesem.
Dziennikarze szybko prześwietlili Trevora Noah i oprócz inteligentnych stand-upów natrafili również na seksistowskie wpisy komika na Twitterze, w których to natrząsał się z nieatrakcyjnych, w jego mniemaniu, kobiet. Przez media natychmiast przetoczyła się burza, bowiem "The Daily Show" akurat seksizm piętnuje ostro. Stacja, ustami Jona Stewarta, zapewniła jednak, że pokłada wielkie nadzieje w 31-latku.
Pomysł, by imigrant z RPA prowadził flagowy program satyryczny w USA, nie jest przypadkowy. Zamysł jest taki, by Noah wytykał Amerykanom ignorancję w stosunku do reszty świata i poruszał problemy rasowe właśnie z pozycji czarnoskórego przybysza z innego kraju. Tak też wyglądało jego pierwsze wejście w roli korespondenta:
Co z tą Polską?
W polskiej telewizji nie dorobiliśmy się ani dziennikarza/satyryka pokroju Stewarta, ani też nie przyjął się u nas gatunek "fake news" (ponownie - mało trafna nazwa). "Szkło kontaktowe" czy Kuba Wojewódzki to jednak nie ta półka i nie do końca odpowiedniki.
- W polskich mediach rzeczywiście mamy bardziej wyraźny podział między gatunkami. Inteligencja uznaje, że nie należy się zbytnio zniżać w prezentacji poważnych kwestii społeczno-politycznych, że to po prostu nie przystoi. Natomiast są takie próby i osobą, której najbliżej do tego modelu, jest Kuba Wojewódzki. Pamiętam, że kiedy w "Polityce" pojawiła się jego rubryka, było to szokujące dla wielu tradycyjnych czytelników tego tygodnika, którzy uważali, że stanowi to naruszenie panujących od lat zasad, co zresztą było prawdą - mówi nam dr Tomasz Płudowski.
- Widać spór pomiędzy tradycyjnymi czytelnikami, którzy uważają, że o poważnych sprawach trzeba mówić poważnie, a tą nową publicznością - dodaje.
Kuba Wojewódzki może i mógłby zostać polskim Stewartem, gdyby tylko nie brakowało mu wiedzy, klasy, umiejętności słuchania i gdyby nie awersja do wszystkiego, co zbyt skomplikowane dla przeciętnego widza.
- Jego program jest zbyt skupiony na nim samym. Naprawdę trudno jest gościom dłużej poruszać jakieś poważniejsze kwestie. Kiedy sprawy wyglądają zbyt poważnie, Wojewódzki stara się nie stracić widowni i bardzo szybko przechodzi do żartów, spłyca zagadnienia dowcipami. Tak więc to nie jest odpowiednik jeden do jednego. Programy Jona Stewarta są jednak bardziej merytoryczne, głębiej wchodzą w zagadnienia - komentuje Płudowski.
- Być może problem polega też na tym, że młodszej widowni trudniej się dłużej skupić na czymkolwiek, a polityka ją nudzi lub wzbudza cyniczny stosunek - zastanawia się amerykanista.
Skąd przekonanie, że Wojewódzki w ogóle chciałby być Stewartem? Głównie z przyjmowanej przez niego pozy błazna, rzekomo najmądrzejszego na królewskim dworze, częstego poruszania tematów politycznych i z publikowanych przez niego w prasie manifestów (przed wyborami w 2011 i 2015 roku), w których to na poły dowcipnie, na poły poważnie nawoływał do głosowania przeciwko PiS-owi.
Ale to nie to. Solą publicystyki Stewarta jest research, przygotowanie merytoryczne, a u Kuby mamy jedynie zręczną ekspresję własnych doświadczeń, przekonań i fobii.
Niewątpliwie Stewart przydałby się polskiej publicystyce, coraz głębiej zanurzonej w bagienku plemiennej walki, napuszenia i niewiedzy. I przydałby się też polskiej satyrze, która kojarzy się dziś z żenującymi występami na festiwalu w Opolu. A tak się składa, że wspomniany dżentelmen od sierpnia jest wolny.