Dlaczego nie powinniśmy bać się Niemiec?
Wydaje się, że pisowskiemu rządowi RP bardziej było po drodze z niemiecką radykalną prawicą, niż z liberalnym państwem niemieckim, promującym tolerancję i - wbrew pokutującej opinii - znającym ciężar swojej odpowiedzialności za przeszłość.
Wyobraźmy sobie, że Niemcami rządzi PiS: Że agresywnie domaga się akceptowania realizacji swego narodowego interesu, że - poruszając się na granicy prawa - szuka haków na przeciwników politycznych, a protestującym grupom społecznym grozi "wzięciem w kamasze"; o swojej pozycji w UE mówi jako o "mocy blokującej" i wchodzi na półwojenną ścieżkę z prawie wszystkimi sąsiadami. Całej Europie zapewne stanęłyby włosy na głowie.
"Dobrzy Niemcy"
Obecny konflikt polsko-niemiecki ma podłoże dość śmieszne. To, co Polacy zarzucają Niemcom - czyli narodową butę, postawę roszczeniową i egoistyczny nacjonalizm - jest tym, z czego Niemcy nigdy jeszcze w historii do tego stopnia nie byli wyzuci.
Denazyfikacja przeprowadzana w ramach ustalonej na konferencji poczdamskiej zasady "4D" - (denazyfikacji, demokratyzacji, demilitaryzacji i dekartelizacji) przeorała kraj, a rewolucja mentalnościowa 1968 roku dobiła niemiecki narodowy konserwatyzm, z którego wyrosła ciasnota myślenia, nietolerancja, nacjonalizm a w efekcie rozbuchane państwo totalne, które w latach 1939 - 1945 eksplodowało na całą Europę.
Dzisiaj Niemcy są na zupełnie innym biegunie: uznaje się, że państwo ma służyć obywatelom, a nie odwrotnie. W ramach tej zasady, Niemcy promują wszelkie postawy indywidualne, stawiając na społeczeństwo złożone z jednostek dążących do samorealizacji, funkcjonujące w ramach sprawnie działającego, tolerancyjnego państwa. To dokładne przeciwieństwo pokolenia przedwojennego, a nawet powojennego, funkcjonującego w latach 50-tych i 60-tych, przeciwko któremu wymierzony był bunt młodzieży w 1968 roku.
Obecne Niemcy starają się nawet nie eksponować atrybutów państwowości: dla przykładu sale sądowe pozbawione są państwowego godła, a wyroki wygłasza się nie w imieniu państwa, a społeczeństwa.
Liberalne wartościowanie jest ogólnie przyjęte, nawet w chwili, kiedy "pokolenie'68", do którego należał choćby minister Joschka Fischer, odeszło od władzy: nawet prawicowa, chadecka CSU nie kwestionuje podstawowych swobód, takich, jak małżeństwa homoseksualne czy prawo do aborcji. Uważany za konserwatywny beton, lider bawarskiej chadecji Edmund Stoiber w swym gabinecie cieni mianował ministrem ds. rodziny niezamężną matkę - Katharine Reiche. Tak wyklęte w naszym kraju zagadnienia, jak legalizacja miękkich narkotyków czy eutanazja są w Niemczech tematem otwartej debaty publicznej.
Nawet obecne głosy domagające się uczczenia ofiar powojennych przesiedleń z obecnych zachodnich ziem polskich (słyszalne, notabene, wyraźniej w Polsce, niż w Niemczech), nie mają w sobie nic z rewanżyzmu, ani - tym bardziej - nie są próbą ukazania nazistowskich Niemiec jako "narodu ofiar" - to po prostu liberalna, humanitarna dbałość o ofiary, kim by one nie były: ten sam humanitaryzm zakazuje odpowiedzialności zbiorowej i - dla przykładu - tortur i kary śmierci.
Bazą zatem, na której zbudowana jest obecna Republika Federalna nie jest zatem idea Wielkich Niemiec, czy pruska, militarystyczna spuścizna, a jedynie tradycja 50 lat powojennych Niemiec: adenauerowskiej demokratyzacji i denazyfikacji, i tradycja "pokolenia '69", które wywlokło na światło dzienne ostatnie grzechy nazizmu i wywróciło niemiecką mentalność na lewą stronę.
W społeczeństwie niemieckim, jak w każdym innym, występują oczywiście tendencje nacjonalistyczne, społeczne przyzwolenie na to jest jednak minimalne: każda demonstracja skrajnej prawicy rodzi antydemonstrację, partie nacjonalistyczne stanowią margines społeczny - wyjątkiem są dość spauperyzowane jak na niemieckie warunki landy wschodnie. Nadmierne manifestowanie swojego patriotyzmu czy ostentacyjne eksponowanie symboli narodowych nie jest dobrze widziane.
UE: Niemieckie odkupienie
Jak twierdzi niemiecki historyk Heinrich August Winkler, Niemcy zbyt długo gardziły humanizmem w zachodnim stylu, co skończyło się II wojną światową, dlatego teraz tym bardziej zależy im na obronie tych wartości.
Obecne Niemcy uważają, że odkupują swoje dawne winy, przyczyniając się walnie do budowy UE - wspólnej europejskiej konstrukcji, mającej na celu wyeliminowanie z upstrzonej narodowo Europy nacjonalizmu i wszelkich międzypaństwowych niesnasek raz na zawsze. Założenie brzmi: tylko wspólnota interesów i jak najdalej posunięta integracja gospodarcza i polityczna jest gwarantem uniknięcia w przyszłości konfliktów, w tym zbrojnych, pomiędzy europejskimi krajami.
Dlatego Niemcy boją się Polski, boją się wyznawanego przez jej obecnych decydentów systemu wartości: tego samego, przeciwko któremu buntowali się w 1969 roku, konserwatywnego, zamkniętego na odmienność "polskiego anachronizmu".
Jak więc pisze "Tagesspiegel": "Kaczyńscy wzbudzają w Niemcach odrazę podobną do tej, jaką wywołuje u nich George Bush", i dalej: "dlatego, niezależnie od tego, wszystko, co zrobi rząd w Warszawie, uznawane jest za niesłuszne". Zniecierpliwienie, które wykazywali niemieccy politycy i media podczas negocjacji na szczycie w Brukseli było głównie tym właśnie spowodowane - Kaczyńscy, powtarzając, ze stężałymi twarzami, do znudzenia jedno i to samo, sprawiali wrażenie, jakby nie dało się z nimi porozumieć i dyskutować. Poza tym - bili się o polski interes tkwiący w ramach systemu wartości, który w Niemczech (a do niedawna i w Polsce) jest nie do pomyślenia. Niemcy bali się "marszu barbarzyńców", nacjonalistów, którzy - mając przesadnie wielką siłę głosu w UE będą probowali nadać jej inny kierunek niż ten, którzy nadają jej Niemcy - drogi do głębokiej integracji, która jest niemieckim oczkiem w głowie i gwarantem stabilizacji na kontynencie. Niemcy bali się jeszcze jednego - powrotu do głosów nietolerancyjnych wobec mniejszości narodowych, religijnych, czy seksualnych wewnątrz UE, głosów - jak twierdzą Niemcy - z innej epoki. Można przypuszczać, że gdyby negocjacje prowadził inny rząd, w większym stopniu nastawiony na dialog, niż minister Fotyga i "straszni bliźniacy", reakcje niemieckie byłyby inne.
Polskie stereotypy
Trzeba tutaj przyznać, że niespecjalnie korzystne dla Polski stereotypy nadal są w tym kraju silne. Jak pisze Thomas Urban, warszawski korespondent Suddeutsche Zeitung, Polacy całkiem do rzeczy zastanawiają się, czy Niemcy biorą ich serio.
Staramy się być dla Niemiec równorzędnym partnerem i jest to jak najbardziej zrozumiałe, jednak bracia Kaczyńscy - próbując pozycję Polski wzmocnić - paradoksalnie ośmieszają ją i - niestety - potwierdzają jedynie polskie stereotypy. Kaczyński nadymając się i uderzając pięścią w stół, domagając się szacunku, może jedynie rozśmieszać, i osiąga efekt odwrotny do tego, jaki można byłoby osiągnąć poprzez zrównoważoną politykę, skoncentrowaną na współdziałaniu i rozwiązywaniu konkretnych, a nie wydumanych, problemów
Bliźniacy przede wszystkim potwierdzają stereotyp Polaka - konserwatysty, rozmodlonego bigota i - wręcz - antysemity, wchodząc w zażyłość z uznawanym nie tylko w Niemczech za antysemitę i fanatyka Tadeuszem Rydzykiem, oraz rozpętując - po części za sprawą byłego koalicjanta Giertycha - antygejowską histerię, która szczyt absurdu i idiotyzmu osiągnęła w sprawie Teletubisiów, kiedy to polski rząd stał się pośmiewiskiem nie tylko Europy, ale świata.
W Niemczech (i większości krajów Europy) narodowo - religijna prawica jest demonem, diabłem, którego wszyscy się boją, bo - jak już wspominano - może zagrozić budowie UE, która jest odpowiedzią na problemy wiecznie skonfliktowanego kontynentu, a po drugie jest bardzo niewygodnym problemem, bo nie bardzo wiadomo, co robić ze skrajnie prawicowymi wypowiedziami w ramach demokratycznej wolności słowa. Zauważmy, jak bardzo w prawo przesunęła się w Polsce granica tolerancji w ciągu ostatnich dwóch lat. Przed rządami PiS polityk, który pozwoliłby sobie na takie wypowiedzi wobec np. mniejszości seksualnych jak posłowie LPR Wierzejski czy Bosak, byłby w poważnych tarapatach, jeśli chodzi o dalszą karierę polityczną.
To kolejny zresztą niemiecki stereotyp Polski - nie do końca, według niego, dorastamy do demokracji. "Kryzysy, skandale, afery i błędy, które znajdują się na koncie prawicowych konserwatystów od przejęcia dwa lata temu władzy, doprowadziłaby w innym kraju do upadku kilku rządów" - pisze Berliner Zeitung.
Jesteśmy poza tym kłótliwi i nie sposób z nami dojść do porozumienia - ten stereotyp był ubijany przez nie tylko niemiecką prasę przez parę miesięcy przed brukselskim szczytem, a Kaczyński bynajmniej nie rozwiewał go, kiedy wagę polskich głosów w UE nazywał "mocą blokującą". Tego właśnie boją się Niemcy - że rozwój UE utknie w miejscu, a Kaczyńscy przywrócą egoistyczny sposób uprawiania polityki międzynarodowej, charakterystyczny dla lat przedwojennych.
Jesteśmy, według Niemców - poza tym - chaotyczni: "Kto jeszcze wczoraj był uczciwym patriotą, może być dzisiaj uznany za pozbawionego zasad lumpa, nie posiadającego żadnego moralnego prawa do dalszego uczestnictwa w życiu politycznym - ale przy odpowiedniej sytuacji pogodowej możliwa jest także szybka rehabilitacja" - pisze Reinhardt Veser z Frankfurter Allgemeine Zeitung. Jak współpracować z partnerem, na którego deklaracjach nie można się oprzeć? - Zastanawiają się konkretni aż do bólu Niemcy.
Prawda jest jednak też taka, że Niemcy niespecjalnie ukrywają swój protekcjonalizm w stosunku do Polski i niewielką wagę kładzie się tam na zwalczanie negatywnych polskich stereotypów. Nadal funkcjonujemy tam jako zapijaczeni niechluje kradnący niemieckie samochody. Harald Schmidt, Mike Krueger i Ingolf Lueck opowiadają o Polakach dowcipy, jakie w Polsce - jeśli dotyczyłyby np. Ukraińców - raczej nie przeszłyby w poważnej telewizji, a już co najmniej uznane byłyby za skrajnie wulgarne. Oczywiście, śmianie się ze stereotypów nie zawsze oznacza wyszydzanie - vide np. amerykańskie seriale "South Park" albo "Głowa rodziny", czy nie aż tak znowu straszliwą reklamę Media Markt, w której polscy złodzieje kradną niemieckim ochroniarzom spodnie, ale dowcip Kruegera typu "znam niektórych członków polskiej reprezentacji piłkarskiej - tynkowali mój dom" jest zbyt mocny i utrwalający negatywny stereotyp, nawet dla kogoś, kogo nie dotyczy "typowo polskie" przeczulenie na temat swojej opinii.
"Wobec Polaków już odpokutowaliśmy"?
Przeciętni niemieccy zjadacze chleba po prostu nie są zainteresowani Polską, sprowadzają więc Polaków do śmieszącego ich (Niemców) stereotypu. Jak pisze "Die Welt", według połowy ankietowanych Niemców (55 proc.) państwa tzw. starej UE powinny pogłębiać integrację nie oglądając się na takie kraje jak Polska. Przeciętni Niemcy uważają ponadto, że od wojny upłynęło już tak dużo czasu, podczas którego Niemcy tak wiele zrobili dla Polski - m. in. będąc naszym adwokatem w wejściu do Unii, że nie zasługujemy już na specjalnie traktowanie ze względu na nazistowską okupację (uważa tak, według "Die Welt", 88 proc. naszych sąsiadów).
Z tego samego powodu nie działa już coś, co Piotr Buras, politolog i publicysta, nazwał "szantażem moralnym": używanie argumentu II wojny w dyskusji z Niemcami odbierane jest jako niewdzięczne niedostrzeganie roli tego kraju we wciągnięciu Polski do UE.
Niemcy - poza tym - nie są specjalnie delikatni, jeśli chodzi o kwestie wojenne: nawet, jeśli mają rację, rzadko ostatnimi czasy biorą pod uwagę polskie przeczulenie na kwestie związane z drugą wojną. Samo wytykanie Polakom takiego przeczulenia nie wystarczy, i Niemcy - jak się wydaje - powinni zdawać sobie z tego sprawę. Sprawa ta - zresztą - nie dotyczy jedynie Polaków. Podobne problemy mają Niemcy - na przykład - z Czechami.
Republika Federalna zdaje się nie rozumieć, że podgrzewanie atmosfery wokół np. "Berlinki" czy kwestii wypędzonych nie służy polsko - niemieckim stosunkom. Obie te sprawy można by wyjaśnić inaczej, nie uciekając się do balansującej na krawędzi bezczelności retoryki, jak np. w przypadku "Berlinki", kiedy "Frankfurter Allegemeine Zeitung" zaznaczył, że Niemcy nigdy nie uznały postanowień konferencji w Poczdamie, na podstawie których Polska uznała, że ma prawo do niemieckich dzieł sztuki pozostawionych na terenach zajętych przez Polskę i ZSRR po II wojnie światowej. "FAZ" zapewne nie zamierzał sugerować, że należy podważyć powojenny porządek narzucony Niemcom w Poczdamie przez Aliantów, ale taka niefrasobliwość i tak rażący brak pokory wobec przeszłości mogą zniechęcić nawet tą absolutnie ugodową i nieradykalną część społeczeństwa.
Problem ten nie wynika jednak ze złej woli, raczej - po prostu - z ignorancji. Politycy i publicyści, którzy bliżej zajmują się kwestią polską, mówią w o wiele bardziej zrównoważony sposób i dostrzegają - prócz czerni i bieli - również odcienie szarości.
"Ignorancja i brak zainteresowania wobec "Wschodu" w połączeniu z nieufnością i obawami są tworzywem, z którego zbudowano mur odgradzający Niemcy od wschodnich sąsiadów, utrudniający zrozumienie". "Polska demokracja jest zadziwiająco stabilna, podział władz i prawa podstawowe funkcjonują nadal mimo chaosu w rządzie. W dodatku dynamicznie rozwija się gospodarka" - pisze komentator "Der Tagesspiegel" - Sebastian Bickerich. Nie jest jedynym, bo niemiecka prasa - jak wiadomo - bacznie obserwuje Polskę, a jej komentarze naszej rzeczywistości politycznej często są niezmiernie trafne i profesjonalne.