Megaloman i narcyz
Dla mnie Polska jest wolnym krajem, bardziej niż Niemcy, którzy są dogmatyczni i apodyktyczni. Ale z kolei bardziej dbają oni o swoje domy i tereny niż Polacy. Minusem tych ostatnich jest anarchia. Ponadto ohydny wygląd polskich wsi... - mówi najpopularniejszy Niemiec w Polsce, Steffen Möller.
Steffen Möller, lat 35, wodnik, z wykształcenia filozof i teolog protestancki, z uprawianych profesji aktor serialowy i kabaretowy. Jest najpopularniejszym Niemcem w Polsce, co zawdzięcza telewizji, a w szczególności programowi "Europa da się lubić" i serialowi "M jak miłość". W telewizji prowadził show "Załóżmy się". Wydał dwie płyty ze swoimi występami. Jest laureatem "Telekamery 2004" w kategorii "Rozrywka" (zdobył ją wspólnie z Kevinem Aistonem) i "Wiktora 2003" (odkrycie roku). Po Polsce jeździ z trzecim programem kabaretowym "Jeszcze Niemiec, czy już Polak?". W radiu miał program "Z Möllerem do Europy". Teraz zaprezentował się jako pisarz, bowiem ukazała się jego książka "Polska da się lubić. Mój prywatny przewodnik po Polsce i Polakach".
Bohdan Gadomski: Ależ efektownie i bogato Wydawnictwo "Publicat" z Poznania wydało pana książkę! Czy to jest bardziej leksykon kilkudziesięciu polskich cech, czy raczej opowieść o zderzeniu i przenikaniu dwóch sąsiednich kultur: polskiej i niemieckiej?
Steffen Möller: Leksykon kojarzy się z pewnym obiektywizmem, a w mojej książce wszystko jest subiektywne. Starałem się w niej opierać na własnych doświadczeniach i obserwacjach. Nie sięgałem po lekturę naukową, nie cytowałem niczego z gazet. Za to w ciągu kilku miesięcy obecności książki na rynku otrzymałem 50 e-maili, w których ludzie przyznają mi rację i mówią, że moje obserwacje pokrywają się z ich własnymi, że niektóre ich zaskoczyły i otworzyły oczy na własną, polską mentalność. Cieszy mnie, że zaakceptowali mój przewodnik.
Skąd pomysł na napisanie takiej książki?
Pomysł wziął się z mojego drugiego programu kabaretowego "E tam Unia", w którym coraz baczniej zacząłem obserwować Polaków. W pierwszym programie "Niemiec na Młocinach" opowiadałem, jak to się stało, że przyjechałem do Polski i jakie miałem problemy z aklimatyzacją. W drugim programie opowiadałem o gościnności Polaków. Gdy zauważyłem, że obserwacje zaczęły się coraz bardziej kumulować w prowadzonych przeze mnie notesikach, postanowiłem je usystematyzować i wydać w formie książkowej.
Chociaż jest pan Niemcem, książkę napisał pan po polsku. A przecież język polski uznawany jest za jeden z najtrudniejszych.
Była to ciężka, ale satysfakcjonująca praca. Książkę "Polska da się lubić" pisałem 1,5 roku. Dzisiaj mogę się pochwalić, że piszę na laptopie po polsku prawie tak samo, jak po niemiecku. Zużyłem słownik polsko-niemiecki, ale za to mam wielką satysfakcję podczas konstruowania polskich zdań. Wszystkie przymiotniki muszą pasować do rzeczowników, jak w dominie.
Czy nauka polskiego nie okazała się torturą?
Wręcz przeciwnie, stała się moją pasją, moim hobby. Języka polskiego zaczynałem się uczyć na przykładzie wierszy dla dzieci. Torturą nazwałbym naukę języka angielskiego, a jeszcze bardziej - francuskiego. Polskiego uczyłem się nie z nakazu, lecz z własnych chęci i dla przyjemności. Pewnie dlatego tak dobrze mi szło.
Łatwiej jest mówić czy pisać po polsku?
Łatwiej jest mówić, ale większą satysfakcję odczuwam, gdy piszę tekst i następnego dnia, sprawdzając go, nie znajduję błędów gramatycznych.
Musi pan bardzo lubić Polaków i Polskę, skoro zdecydował się tutaj mieszkać, żyć i pracować?
Tak. Jestem tutaj od 12 lat i końca nie widać. Niedawno byłem w Rosji i bardzo polubiłem Rosjan. Tylko ich pismo (cyrylica) mi się nie podoba. Jestem przywiązany do łacińskich liter i po drugiej wizycie na Syberii zrozumiałem, że w Polsce pozostanę przez najbliższych kilka lat.
Jednak w Polsce?
Okazało się, że ani Francja, ani Rosja, nie są dla mnie tak interesujące jak strefa wysokiego napięcia między Wschodem a Zachodem. Myślę o Polsce, Czechach, Austrii, bo te kraje są dla mnie najciekawsze w Europie.
Recenzent "Polityki", omawiając pana książkę, napisał, że jest pan klasycznym przykładem "Generacji '89", która zachłysnęła się upadkiem żelaznej kurtyny, że to opowieść autorska, niekiedy bardzo egotyczna. Zauważyłem, że prawie na każdej stronie jest pana zdjęcie, setki zdjęć. Czy egotyzm nie zamienia się w tym wypadku w megalomanię?
Ha, ha... Tak to musi wyglądać dla obserwatora i nie zaprzeczam, że jestem megalomanem, wręcz narcyzem. W obronie mogę dodać, że zależało mi na tym, żeby było dużo zdjęć. Chciałem dotrzeć do czytelnika innego niż Gombrowicza lub Kundery. Pragnąłem trafić do swojej publiczności, która zna mnie z telewizji i która oczekiwała bardzo bogato ilustrowanej książki. Chciałem dotrzeć do tych, którzy w skali roku kupują dwie książki i zależało mi, żeby ta książka nie była śmiertelnie poważna. Poza tym zdjęcia ilustrują tezy, które pragnę udowodnić.
Zarzuca się pańskiej książce, że nie ma pretensji do odkrywania nieznanych prawd o polskiej duszy. Czyżby nie udało się panu jej poznać?
To zdanie uraziło mnie w jednej z recenzji. E-maile od moich czytelników zaprzeczają temu. Dla mnie Polska jest wolnym krajem, bardziej niż Niemcy, którzy są dogmatyczni i apodyktyczni. Ale z kolei bardziej dbają oni o swoje domy i tereny niż Polacy. Minusem tych ostatnich jest anarchia. Ponadto ohydny wygląd polskich wsi...
Chyba nie ma idealnych narodów...
Idealny musiałby być klonem innych narodów.
Dlaczego nie dotyka pan polsko-niemieckich sporów?
Te spory pojawiły się dopiero od roku, a ja zacząłem pisać książkę 1,5 roku temu. Ponadto nie interesowały mnie one.
A dyskusja na temat medialnych stereotypów i zafałszowań obrazu Polski w Niemczech i Niemiec w Polsce?
Na ten temat wypowiedziałem się w dwóch artykułach, które opublikowałem w niemieckiej prasie. Uważam, że Polacy zrobili dobrze, przystępując do kontrataków. Polacy znają tylko dowcipy o Angeli Merkel, brakuje w nich Eriki Steinbach i w ogóle Niemców. Polacy mało nas znają...
Podczas gdy w Niemczech spierał się pan publicznie w temacie tych sporów z Haraldem Schmidtem, to w Polsce takich polemik pan unika. Dlaczego?
Sprawy niemieckie są dla mnie drugorzędne i staram się mówić przede wszystkim o polskiej mentalności. Robię to w formie kabaretowej, pogodnej, satyrycznej. Dlatego swoją książkę nazwałem subiektywnym przewodnikiem.
Skąd wzięły się kabaretowe zainteresowania u absolwenta tak poważnych kierunków studiów jak filozofia i teologia protestancka?
Uważam, że kabaret to filozofia w nieco innej postaci. To małe zboczenie z drogi. To analiza świata w krzywym zwierciadle. Czyli - wcale nie tak daleko błądziłem.
Czy pracował pan jako filozof i teolog?
Nigdy.
A jako nauczyciel języka niemieckiego?
Przez ponad 7 lat.
Iloma językami pan włada?
Trzema: angielskim, polskim i niemieckim. Uczyłem się języka włoskiego. Muszę zgłębić język francuski, ale moja motywacja w tym kierunku jest słaba. Przekonałem się, że ważniejsza od talentów językowych jest motywacja do jego nauki.
Czy w Polsce postanowił pan zostać z uwagi na język?
Tak i z uwagi na mentalność. Przyjechałem na kurs językowy do Krakowa i stwierdziłem, że Polska mentalność jest dla mnie idealna.
Co sądzi pan o polskim jedzeniu?
W Polsce na co dzień mało kto je polskie jedzenie. To tylko wspomnienia, fragmenty dawnych potraw. Pod tym względem jestem eklektyczny.
Jak często je pan ulubiony ser pleśniowy rokpol?
Dzisiaj nazywa się on błękitna laguna. Jem go często. Ostatnio półtorej godziny temu.
Podobno nagrał pan piosenkę na cześć tego sera?
Tak, jej tekst można znaleźć w książce, muzyka jest na mojej drugiej płycie. Jest to hip-hop, który zaczyna się organami kościelnymi, a kończy w rytmie rock and roll, dlatego, że nazywa się "Rock and pol".
Czy polska kuchnia jest podobna do niemieckiej?
Bardzo. Przyczyną tego podobieństwa zapewne są podobne warunki klimatyczne, a kuchnia zależy od pogody danego kraju.
Jaka jest pana recepta na dobry stan zdrowia, którym zdaje pan tryskać?
Robię to, co lubię. Ponieważ jestem bardzo niecierpliwy, potrzebuję dużo urozmaicenia. Żaden dzień nie wygląda u mnie tak, jak poprzedni. Nie ma rutyny i nudy. Jeżdżę bardzo dużo pociągami PKP. Z jednej strony jest to męczące życie, z drugiej urozmaicone i szybkie.
Nie ma pan samochodu?
Nie, bo jestem przeciwnikiem posiadania samochodu, za to jeździć nim lubię. Mam prawo jazdy, ale jako kabareciarz mam obowiązek być blisko ludzi. Lubię ich obserwować, rozmawiać. Korzystanie z ogólnodostępnej komunikacji umożliwia mi to.
Co pan robi, gdy ma pan chandrę?
Wychodzę z domu na spacer lub jadę metrem do końca, aby - jako jedyny na pętli - wracać samotnie z powrotem. Po pewnym czasie wagon napełnia się ludźmi, jest coraz gwarniej. Wraca radość życia, a ja mam wrażenie, że wszystko powróciło do normalności.
Na małym ekranie prezentuje pan duży luz, swobodę i obycie przed kamerą, a tymczasem w jednym z wywiadów zwierza się pan, że ma duży stres przed występami publicznymi.
Tak było na początku, ale na szczęście już minęło. Na estradzie jeszcze miewam tremę, szczególnie wtedy, gdy po raz pierwszy wykonuję jakiś tekst. Mija w ciągu pierwszych pięciu minut.
Skąd wziął się pomysł na jednoosobowy kabaret?
W Niemczech ta forma jest wszechobecna, bo nie ma kabaretów takich jak w Polsce. Jestem dość silną indywidualnością i taki jednoosobowy program odpowiada mojemu charakterowi.
Co prezentuje pan na estradzie?
Własne obserwacje na temat tego, w jakim stopniu się zmieniłem, jakie cechy niemieckie ciągle mam, a jakich się pozbyłem, jakich polskich cech nabyłem, a jakie tkwią we mnie od urodzenia. Wreszcie - jak przenikają we mnie obie kultury.
Jak Polacy odbierają serwowany przez pana humor?
Żywo reagują, ale zdarza się też cisza i pewne zafrapowanie.
Za co przede wszystkim lubi pan Polaków?
Za serdeczność, życzliwość, ironię, za otwartość.
W Polsce mieszka pan sam. Czy nie tęskni pan za rodziną i domem w Niemczech?
Nie tęsknię, bo jest telefon. Gdy po pół roku spotkałem się z ojcem, to on powiedział: "Steffen, ponieważ tak często rozmawiamy ze sobą przez telefon, to odnoszę wrażenie, że wciąż ciebie widzę. Nie mam wrażenia rozstania".
Jak często jeździ pan do domu?
Trzy razy do roku: na Wielkanoc, na święta Bożego Narodzenia i na zimę.
Na tegoroczne święta również pan pojedzie?
Tak.
Podobno w Niemczech jest pan anonimowy. Jak czuje się pan tam z bagażem wielkiej popularności z Polski?
W Niemczech wracam do rzeczywistości. Gdy jadę pociągiem z Warszawy do Berlina, w pociągu wszyscy mnie znają, nie sprawdzają paszportu. Gdy przychodzi niemiecka kontrola, od razu czuję, że wracam do domu. Ale to dobrze, bo nie grozi mi odbicie palmy.
Dlaczego nie udało się panu zrobić podobnej kariery w Niemczech?
Nie próbowałem. Niemiecki artysta może występować między Hamburgiem a Monachium, ale już w Bazylei gwiżdżą na jego widok.
Nie czuje pan, że z biegiem lat staje się pan Polakiem?
Odczuwam pewną dumę, że nie jestem ani Niemcem, ani kimś innym.
Czy odnalazł pan już swoje miejsce na ziemi, czy nadal pan go szuka?
Znalazłem sens życia, bo zaspokoiłem swoją ciekawość świata. Analiza poczynionych obserwacji bardzo mnie zajmuje, nie nudzę się, nie męczę. Nie mogę narzekać.