Wołyń. Rok 1943. Paweł wraca w rodzinne strony, gdzie Polacy przestają się czuć bezpiecznie. On sam przekona się o tym, jeszcze zanim wysiądzie z pociągu. Na miejscu czeka go nietypowa propozycja niemieckiego oficera. Bujnicki niejedno przeżył i wiele widział. Tym razem jednak przyjdzie mu prowadzić potrójne dochodzenie. Będzie szukał kobiety, dóbr zagrabionych przez Trzecią Rzeszę i mordercy jednego z członków polskiej samoobrony. Wszystko to w piekle wołyńskiej rzezi. Artur Baniewicz - autor "Pięciu dni ze swastyką", świetnie przyjętej powieści o przygodach Pawła Bujnickiego, po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem kryminału sensacyjnego i że w jego książkach nic nie jest oczywiste. Wołyński gambit trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Wraz z Wydawnictwem Znak przygotowaliśmy dla państwa trzy egzemplarze książki "Wołyński gambit". Aby zdobyć jeden z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. FRAGMENT KSIĄŻKI: "Kundel pilnujący żółtego domku okazał się mniej głupi, niż Paweł myślał, i gdy już weszli na podwórko, zamilkł. Może przewidział, że dużo dalej intruzi i tak nie dotrą. Czterdziestolatka z głową okutaną w chustę uchyliła im wprawdzie drzwi, ale wpuszczać za próg ani nie myślała. - Męża nie ma. W robocie. - Pani Nowicka? - Nie ma go. Przyjdźcie wieczorem. W robocie jest. `Akcent mocno wschodni. Typowy dla Wołyniaków, ale niekoniecznie dla osadników z Romanowa. - Ale my bardziej do pani. Można zająć chwilę? - Ja tam niczego nie kupuję. Pieniędzy nie mam. Do wi... - Pani pies lubi szczekać na obcych. Chcę wiedzieć, czy w no- cy ze środy na czwartek szczekał. I w jakich godzinach. - W nocy? W nocy to ja śpię. - Ale on naprawdę głośno szczeka. - Mnie nie budzi. Może męża. Ale jego nie ma. - Wiem: w robocie. Macie krowę? To pytanie mocno się kobiecie nie spodobało. Od razu szerzej uchyliła drzwi, gotowa biec i bronić. - A panu co do krowy? - W końcu przypomniała sobie, że kojarzy Zarzecznego. - Co to, sąsiadów nachodzicie? - Krowy się doi, rano, wcześnie. - Nie uzgadniali pytań, ale były przodownik odgadł chyba, o co idzie byłemu komisarzo- wi. - Przed świtem mogła już pani nie spać. - Ja tam nic nie wiem. - Pani Nowicka - przejął pałeczkę Paweł - mąż był we dworze, kiedy zamordowano tam człowieka. Jeśli tędy w nocy albo rano chodzili obcy, to obcych poszukamy. Ale jeśli nie, to trzeba się mężowi przyjrzeć. Bo podejrzany. - Mój?! A co on ma do tego Bednarza?! My tu nowi, nikogo nie znamy! Jakiś kłusownik go zadźgał! - Nowi? A od dawna? - W lutym zjechaliśmy. Ale co pan o nas pytasz? My nie jacyś zbóje! Sami przed zbójami ledwie uciekliśmy! - U rodziny mieszkacie? To może oni coś słyszeli? - Właścicieli Niemcy aresztowali - wyręczył Nowicką Michał. - Państwo Nowiccy wprowadzili się tu jako krewni. - Mają państwo dzieci? Może one coś słyszały tamtej nocy? - Kobieta potrząsnęła głową. - Nie słyszały czy...? - Nie mamy - rzuciła gniewnie. Po czym znienacka zatrzasnęła drzwi. Paweł wahał się przez moment, w końcu jednak odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę furtki. - Nerwowa jest - zaczął tłumaczyć Michał. - Są spod Rokitna, znad starej granicy. Kogoś tam w ich wsi zamordowano. Zwiali tutaj i proszę. Tuż za płotem kolejny trup. Aż do rozwidlenia dróg Paweł milczał. - Jak to Kęsik przedstawia? O której wrócił do domu? - Już myślałem, że cię to nie interesuje. - Do trzeciej towarzystwo się bawiło. Po piątej lokaj znalazł ciało. Było zimno i mokro, w takich warunkach krew długo wygląda świeżo. Ani ty, ani Adamski nie jesteście lekarzami. Nie wiemy zatem, kiedy Bednarza zabito. Czy przed trzecią, czy bliżej piątej. A skoro nie wiemy, to nieistotne, czy Kęsik opuścił dwór trochę wcześniej, czy trochę później. Nic nam to nie powie, choć miło byłoby wiedzieć. No więc? - Nie ma zegarka. Ale to bez znaczenia. Bo mówi, że już wieczorem wyszedł. Żadna trzecia czy piąta. Jego zdaniem po dziesiątej. - Wie, bo na zegar spojrzał w domu? - Bo bałwana jeszcze nie było. A ustaliłem, że Jadzia lepiła go po dziesiątej. Poza tym Kęsik wspomina o pianinie. Też pasuje. Tańczyli z Adamskim, pani Maria przygrywała. Ada, to nie wypada, wiesz. Szlagier, więc Kęsik zapamiętał. A tancerze się zgrzali, poszli na śnieg i ulepili bałwana. - Taa... O dziesiątej Nowicka mogła jeszcze nie spać. Jeśli faktycznie wyszedł, to pies szczekał, a ona to słyszała. Z muzyką w tle. Na wsi po nocy takie pianino słychać z daleka. - Wierzysz mu? - zdziwił się Zarzeczny. - Kto wie? Nikt nie zaglądał do tej maszynowni? - Nie. Kęsików we wsi nie kochają po tym ich romansie z bolszewikami. Dubrownicki zatrudnia, gdy musi, bo na mechanice nikt się lepiej nie zna. Ale chyba to tak, jak zatrudnianie Żyda przez Niemca. Niech robi, ale gdzieś daleko, żeby pod nosem nie śmierdziało. - Skąd właściwie taka pewność, że to Kęsik zabił? Może go po prostu w dworze nie lubią? - Zajdźmy do sklepu. Lisowa lepiej to opowie. Sklep był czynny i nawet handlował. Dwie rozdyskutowane Ukrainki minęły się z nimi zaraz po tym, jak zakupiły kupon płótna. Jak na maleńki sklepik - interes dnia. Sprzedawczyni powinna się co najmniej uśmiechać, a tymczasem powitała wchodzących mężczyzn mrocznym łypnięciem. - Nie ma cukierków. - To do Zarzecznego. - Cukru też... - Siostra wyjechała. My nie po to. Pan ma kilka pytań. - A co to, dworzec? Informacja? Emilia Lis, z domu Kęsikówna, usiłowała być opryskliwa, ale nie za dobrze ukrywała niepokój. - Byłem tu w sylwestra. Pamięta pani? - uśmiechnął się. - No... pamiętam. Złotymi płacone. Tak, to było nietypowe. - A nie dlatego, że mnie Bednarz zaczepił? - Bednarz nie żyje - mruknęła. - Ktoś mu wtedy pomagał. - Przeszedł za ladę, spojrzał przez okno z tej nietypowej dla klienta perspektywy. - O, tam chyba się chował. Za tym płotem. - Tu nie wolno... - Widziała go pani? - Nikogo nie widziałam. Kupuje pan coś? - Bednarz groził, że ten drugi do mnie strzeli, jeśli się ruszę sprzed sklepu. Co znaczy, że gość jest zdolny do zabijania. Co znaczy, że może się z kumplem o coś pożarł i go pokroił. Co znaczy, że lepiej by było dla pani brata, gdybyśmy tego kogoś znaleźli. Rozumiemy się? Nie za szybko te wszystkie oznaczenia wymienił, więc faktycznie się zrozumieli. - N... nie wiem... Miał kilku kompanów do kielicha. Ale najczęściej z Paterką chodził. Też gajowy. Tylko... - Przepadł, wiem. I to Paterko? - Paweł wskazał spojrzeniem gospodarstwo naprzeciwko. - Wygodnie. - Nie mówię, że on! - Poczerwieniała. - Czego pan w ogóle chce? - Co było między waszą rodziną a Bednarzem? Tylko bez kitu. Im bardziej mnie okłamują, tym głębiej drążę. Może ją przekonał, a może po prostu nie widziała sensu zatajania czegoś, o czym plotkowała połowa okolicy. - Nie mówił panu? - rzuciła wrogie spojrzenie Zarzeczne- mu. - Brata nam do grobu wpędził, gnój parszywy. - Bednarz - doprecyzował na wszelki wypadek Michał. - Strzelali do niego jak do puszki na płocie. Dla zabawy, po pijanemu. Wielcy panowie gajowi, szlag by ich... I mu rękę odstrzelili. Taka potrzaskana, że obciąć było trzeba. - W lesie? - zapytał cicho Paweł. - Oni tak mówili: że w lesie. Ale Fabian na łące padł. Ale nawet gdyby w lesie, to co? Wolno tak do człowieka? Nic nie miał, ani broni, ani siekiery, niczego w tym lesie by nie ukradł, bo niby jak?! - Zeznali, że kłusował? Kradł drewno? - A kto ich wie, co zeznali? Policji zeznawali! A to jedna mundurowa banda! Ojciec na skargę poszedł, pytać, co w papierach mają, to go aresztowali! Bo komunista! Mój ojciec! Który tu ziemię dostał za wojnę przeciw bolszewikom! - Spokojnie, pani Emilio. - Łatwo mówić: spokojnie! Z Fabiana kalekę zrobili! Żenić się miał, po kwiaty zszedł z drogi na tę łąkę, dla swojej, kurwa, Danusi! I całą rękę, calutką, do samego barku... Prawą w dodatku! Jak taki na życie zarobi? Żebraniem tylko! - Bednarz strzelał? - Nie wiadomo - uprzedził kobietę Michał. - Jak to: nie wiadomo? - Wiejska, kresowa policja - wzruszył ramionami. - Pieprzenie. Musieli spisać raport, było dochodzenie... - Pijani byli - dodała cicho Emilia. - Tak się tłumaczyli. Że pijani i nie pamiętają. Ale co zapisano w dokumentach, nie wiemy. Ojca zamknęli, Fabianowi proces o kradzież drewna i napaść... Niby ktoś strzelał do tych pijaków. Jakoby wspólnik Fabiana albo i on sam. Więc oni odpowiedzieli ogniem. Ale nie pamiętają, który. I z czyjej strzelby. Paweł pokręcił tylko głową. Mundurowi kontra komuna i wiejski lumpenproletariat? Cholera, to faktycznie mogło tak wyglądać, nawet formalnie, w papierach. - I co dalej? - zapytał. - Dalej? Dalej to go narzeczona rzuciła, a on się przez sukę powiesił. To było dalej. Teraz rozumiał, dlaczego akurat Kęsik. Najpierw Bednarz okaleczył mu brata. Potem zrobił z niego samobójcę. Ale... - Kto tam jeszcze był? Poza Bednarzem? - Paterko i Drążek. - Trzech? A ten Drążek... Żyje? Popatrzyła na niego, najpierw tępo, potem nienawistnie. - Pan myśli, że to my ich...? - Zacisnęła pięści. - To było dziesięć lat temu! Gdyby ojciec chciał tych skurwysynów pozabijać, toby wtedy, od razu... Ale my nie jesteśmy jakaś banda! Nie mordujemy ludzi! - Dziesięć lat? - Zmarszczył brwi, spojrzał z ukosa na Zarzecznego. Tamten nieznacznie wzruszył ramionami. - Szczuje przeciw nam dziedzic, bo nas ma za komunę. A Kazik mu majątku pilnował, gdy Sowiety nastały. Za stróża się najął, za psi grosz, ale chodził po nocach, odganiał. I tyle rozkradli, co sama bolszewicka władza. Co legalnie mogli. Na lewo nic, bo pilnowali, i Kazik, i ojciec, w radzie wiejskiej. I w trzydziestym dziewiątym też ojciec z milicją Dubrownickich wybronili, może i od śmierci. Łaziły tu bandy ukraińskie, polowały na ludzi. Polskich żołnierzy trzech pomordowali na tej drodze do kolei. A we wsi obok całą furmankę cywilnych uciekinierów. Byli ludzie i przepadli, tylko dziecko po nich zostało, nieprzytomne ze strachu. Wyrżnęli, rozgrabili. We wsi, w biały dzień. I do nas też banda szła, na dwór, już by ich tam nie popieścili, a z Jadźką to strach, co by mogło być... Ale ojciec milicję skrzyknął i odgonili, nie dali wejść ani do wsi, ani do folwarku. - Dubrownicki nie oskarża pani brata - ujął się za dziedzicem Michał. - Sprawdzamy fakty, i tyle. - Nie? To czemu dom pan rodzicom przetrząsał? - Bo taką mam robotę. - Akurat ich sprawdzać? A czemu nie tych Nowickich? Obok mieszkają, a biedota. Może kradli, Bednarz przydybał, więc go nożem... Paweł przypomniał sobie opis złożenia zwłok do trumny. Szybko, w sekrecie. Wieś najwyraźniej nie znała szczegółów. - Nikt niczego nie ukradł - poinformował Emilię. - To może jakaś baba? On się do niejednej z łapami pchał. Może się za mocno wepchnął i go któraś dziabnęła. - To nie było dziabnięcie. Ktoś go pociął możliwie boleśnie. Albo go nienawidził, albo próbował coś wymusić. Nie przychodzi pani do głowy, kto i dlaczego? Zmarszczyła brwi, szukając odpowiedzi. - Może Żydzi? - Jacy Żydzi? - Trafiają się po lasach. A Bednarz był gajowym. Może jakichś przegnał albo obrabował. Więc się mścili. - I to wszystko, co pani wie? - Drążek - podsunął nie wiadomo komu Michał. - O Drążka pytajcie rodzinę - ucięła. - Wyprowadził się. Lata temu, przed wojną. - A te kobiety? - zapytał Paweł. - Od dziabania nożem? Miał tu jakąś? We wsi, w okolicy? Zawahała się, ale odpowiedziała. - Raz tu wlazł, pijany. Normalnie tośmy się z daleka omijali. Schodził z drogi, wiedział, że jak rozdrażni ojca czy braci, mogą nie wytrzymać. Choć ostatnio oni bardziej jemu schodzili... Z bronią łaził, pijany, na ludzi to patrzył jak esesowiec na Żyda. Strach, co zrobi. No i zaszedł bydlak do sklepu. I jak pan - spojrzała na Zarzecznego - o słodycze pytał. - Ma dziecko? - podchwycił Paweł. - Może jakieś bękarty. Wątpię, czy to dla dziecka. Kobiety też lubią słodycze. A on do baby szedł. Perfumami się zlał. Aż potem pytałam ludzi, czy go kto takiego pachnącego spotykał. I nie. Może za młodu. Ale od lat to był cuchnący cap. Wtedy też był, bo umyć to już się nie... - Kiedy tu przyszedł? - Tak jakoś... w lutym? No, z miesiąc będzie na pewno. Pytam, czego tu szuka, a on się głupio szczerzy, że cukierków albo czekolady, ale jak chcę, to może mnie na początek... no wie pan... - Skromnie spuściła wzrok. I chyba nawet trochę poczerwieniała. Choć może to już z gniewu, nie skromności. - Obleśny wieprz. Nawet się przestraszyłam. Janka, męża, nie było w domu; jakby tak się rzucił... Bo się mało nie rozpiął. Ale na szczęście nie. Tak się tylko... przekomarzał. Powiedziałam mu, że prędzej bym z knurem, a wtedy on, że bez łaski, bo sobie podupczy bardziej miastową. - Miastową? - Zarzeczny drgnął. - Jaką...? - A czort go wie. Może do Sarn jechał, na dziwki. No chyba że - skrzywiła złośliwie usta - o tej Nowickiej myślał. Paniusia z Rokitna, więc się podaje za miastową. - Nie ze wsi? - To się Pawłowi nie zgadzało. - Pewnie tak, ale nosa zadziera, jakby z Warszawy. - Michał? - Hę? - Trochę nieprzytomne spojrzenie. - Proszę? - Pytam, skąd właściwie są ci Nowiccy. - A... no, wieś, na pewno. Może żonę Nowicki wziął z tego Rokitna. W każdym razie uciekli, bo wieś ukraińska, trzy polskie rodziny raptem i we dwóch jakieś nieszczęścia. - Albo zmyśliła. - Emilia ani myślała się użalać. - Kłamie baba. Na litość bierze. Mnie próbowała wepchnąć bieliznę. Niby że jedwabna. Myśli, że jak ktoś ze wsi, to głupi. A cenę też taką zaśpiewała, że nawet jak na jedwab o połowę za drogo. I prawie awanturę zrobiła, że nie odkupiłam. - Nie ma tu kobiet z miasta? Jacyś krewni...? - Może tak jak pan ktoś na chwilę zajechał. Ale to mała wieś. Czterdzieści gospodarstw. Więc bym słyszała, gdyby kobieta i to jakaś... no wie pan. Spojrzenie, jakie posłała Pawłowi, dowodziło, że co najmniej ona doskonale wie, o jakich kobietach mowa. I, choć tego nie był pewien, sugerowało, że Emilia Lis też się ma za nie gorszą i gdyby się nieco postarał... A może po prostu przyszło jej do głowy, że opłaca się mieć życzliwego sobie śledczego? - Ktoś od was sprzedał Bednarzowi wódkę tamtej nocy. Dała sobie spokój z uwodzeniem. Sposępniała. - Jest klient, to się sprzedaje. I nie jemu, tylko do dworu. - Ale był tu. I odszedł bez flaszki. Mieliście dostarczyć za jakiś czas. Która to była godzina i kto zaniósł? - Nie wiem, która. A zaniosłam ja. I wie pan co? Staszka tam dawno nie było. Oddałam wódkę Bednarzowi i zajrzałam do tych maszyn. Ciemno, zamknięte. Bo dawno do domu wrócił. To nie on zadźgał Bednarza. To dobry chłopak. Nawet by nie umiał. Zresztą gdzie Staszkowi do Bednarza... Jak kurczak przy indorze. I nie w głowie mu jakieś zemsty. Zakochał się, tym żyje. Zakochał się pan kiedyś? Nie chciało mu się wierzyć, ale w tym właśnie miejscu urwała i wyraźnie czekała na odpowiedź. - Słucham? - Niczego lepszego nie wymyślił. - Pytam, czy się pan kiedyś zakochał. Tak do ogłupienia. Dobry przodownik, asystujący komisarzowi, powiedziałby teraz, że od zadawania pytań to są oni, policja. Ale Zarzeczny jak na złość gapił się na Pawła wcale nie mniej wyczekująco. - W kim? - Na szczęście komisarze miewają lepszy refleks. - W kim się pani brat tak zakochał, że stał się niezdolny do użycia noża? - W Ukraince. - Wzruszyła ramionami. - Mówię przecież, że do ogłupienia."