Dziennikarka Nikki Meredith przez dwadzieścia lat odwiedzała "kobiety Mansona" w więzieniu, próbując zrozumieć, co zmieniło normalne na pozór dziewczyny w morderczynie i jak można żyć dalej po popełnieniu tak potwornej zbrodni. Jej książka to mroczna podróż w samo serce zła. Nikki Meredith - wielokrotnie nagradzana dziennikarka i licencjonowana pracowniczka socjalna. Pracowała również jako kuratorka sądowa i terapeutka rodzinna. Była reporterką w "The San Francisco Examiner", "Marin Independent Journal" i "The Pacific Sun". Publikowała również w magazynach "Parenting", "Psychology Today", "Health", "USA Today" oraz "Utne Reader". Mieszka w pobliżu San Francisco. Wraz z Wydawnictwem Czarne przygotowaliśmy dla państwa trzy egzemplarze książki "Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła". Aby zdobyć jedną z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. FRAGMENT: "Wrzesień 1996 Osiemdziesięciokilometrowy odcinek Pomona Freeway, która łączy centrum Los Angeles ze zjazdem do więzienia Frontera, okrąża bezkres wysuszonych przedmieść, gdzie nie ma subtropikalnego uroku, tak charakterystycznego dla reszty L.A. Wskazówki udzielone przez służby więzienne doradzały zjazd na Euclid Avenue. Znałam tę aleję. W dzieciństwie jeździłam z rodzicami do kalifornijskiego Ontario do cioci na niedzielne obiady i ta część ulicy wyglądała mniej więcej tak samo jak wtedy - był to szeroki bulwar z wyznaczonym pośrodku pasem zieleni z peruwiańskimi drzewami pieprzowymi. Po bokach stały wspaniałe domy w stylu wiktoriańskim. Kiedy tak jechałam, niemal czułam woń gajów pomarańczowych z dzieciństwa. Ta część Euclid Avenue znajduje się na wschód od Pomona Freeway. Więzienie jest po zachodniej stronie. Minęłam osiedla, które wyrosły na miejscu drzew pomarańczowych, i powietrze wypełnił zapach krowiego łajna. To poszatkowana i chaotyczna przestrzennie część stanu, którą wypełnia mieszanka mleczarni, stajni, centrów handlowych, domków szeregowych i instalacji chłodniczych. Na przyległym do więzienia pastwisku krowy rasy guernsey wolno przeżuwały trawę, zanurzone po racice w gnoju. Smród przyprawiał o zawrót głowy. Widok wieżyczek strażniczych i ogrodzenia zakończonego drutem kolczastym nie pozostawiał wątpliwości, że dojechałam do zakładu karnego. Rozległy kompleks parterowych budynków z czerwonej cegły nie miał w sobie nic z utrzymanej w stylu art déco majestatyczności San Quentin, czyli sztandarowego kalifornijskiego więzienia, gdzie niegdyś osadzano kobiety. Dzień był ciepły i zapachy znad błoni przylgnęły do mgły, która ciągnęła się nisko nad okolicą. Wystarczyło wysiąść z samochodu, by zostać otoczonym chmarą much i gzów. Przed główną bramą stał przypominający wiatę autobusową obiekt, w którym przybyli mogli pobrać formularze i skorzystać z długopisów. Wypełniłam wniosek i z jakąś dwudziestką osób oczekiwałam na wejście. Ostatni raz byłam tutaj, by przeprowadzić wywiady z kobietami odsiadującymi wyroki za mężobójstwo. Diagnozowanie syndromu bitych kobiet było wówczas nowością i obrońcy dopiero zaczynali odwoływać się do niego w swojej pracy. Jeden z moich znajomych, który pracował jako biegły psycholog sądowy, został powołany na świadka w dwóch takich sprawach. Kobiety były przez kilka lat bite przez mężów. W pewnym momencie czara goryczy się przelała, ale na ich nieszczęście stało się to w chwili, w której ich życiu nie zagrażało bezpośrednie niebezpieczeństwo, więc argument o obronie koniecznej nie miał zastosowania. (Przeprowadziłam również wywiad z trzecią kobietą, która twierdziła, że była bita, jednak jej przypadek nie był zbyt przekonujący - zatrudniła płatnych morderców, za pieniądze z ubezpieczenia na życie kupiła nowego cadillaca, brak też było dowodów potwierdzających, że rzeczywiście padła ofiarą przemocy). Myślałam o tych kobietach. Jedna z nich powiedziała mi, że wszystkie więźniarki, które poznała we Fronterze, popełniły przestępstwo z powodu swoich mężczyzn. Jej koleżanka z celi trafiła za kratki za zdefraudowanie pieniędzy, które przeznaczyła na spłatę długów karcianych - długów narobionych przez męża. Tego rodzaju lojalność rzadko bywa odwzajemniana przez mężczyzn. Nie potrafiłam powstrzymać się od porównania tej opowieści ze swoimi obserwacjami, z których wynikało, że mężowie rzadziej niż żony zostają z uwięzionymi małżonkami. (Oczywiście, jeśli chodzi o mężobójczynie, to tego rodzaju refleksje nie mają większego sensu). Wywoływano nas po nazwisku i ustawiliśmy się w kolejce. Trzeba było podwinąć nogawki, opuścić skarpetki i wywrócić kieszenie na lewą stronę. Powiedziano mi, że mogę wnieść tylko kluczyki samochodowe, dwie nieotwarte paczki papierosów i nie więcej niż pięćdziesiąt dolarów w gotówce, które mogłam wykorzystać w automatach. Większość z nas wzięła ze sobą woreczki strunowe, do których zapakowaliśmy dozwolone rzeczy, co pozwalało zminimalizować czas czekania. Ponieważ więźniarki nosiły jeansy, nikt z odwiedzających nie mógł mieć na sobie ubrań z tego materiału. Dla strażników ważne było, by bez trudu mogli odróżnić osoby osadzone od tych z zewnątrz. Przeszliśmy przez wykrywacz metali i udaliśmy się do kolejnego pomieszczenia: zbytnio wychłodzonej przez klimatyzację sali, w której z jakiegoś powodu unosił się zapach przypominający ten wydzielany przez jednodniową, nasączoną moczem pieluchę. Wrzuciłam swój wniosek przez otwór, strażniczka przejęła go i poszła szukać Leslie. Zza szyby kuloodpornej pomachała mi wysoka, szczupła kobieta i po chwili strażniczka przepuściła mnie przez drzwi. Leslie miała na sobie jeansy i czerwony dzianinowy golf. Długi kucyk upięła zręcznie z boku. Wyglądała na starszą, niż się spodziewałam. Już dawno przeminęła nieskazitelna świetlistość, która emanowała z niej, gdy miała dwadzieścia lat - blask ten był widoczny nawet na czarno-białych fotografiach w prasie. Niemniej w wieku czterdziestu sześciu lat wciąż miała w sobie dziewczęcy urok, który podkreślały jeszcze łagodnie brązowe oczy, bursztynowe włosy i niemal idealny, nieco zadarty nos. Na czole wciąż widać było ślad po literze "X", którą podczas procesu wypaliła rozgrzaną spinką do włosów. (Manson wyciął sobie na czole "X", co miało symbolizować jego wycofanie się ze społeczeństwa, a trzy współoskarżone poszły jego śladem. Potem przerobił go na swastykę). To właśnie czarująca, świeża uroda Leslie spowodowała, że jej udział w okropieństwach z 1969 roku budził aż taki dysonans. Susan Atkins, która po pistolet sięgnęła na długo przed tym, nim dołączyła do Mansona, była brzydka od urodzenia. Patricię Krenwinkel, której wygląd nie wyróżniał się niczym szczególnym, otaczała atmosfera zastraszenia i zastraszania. Nietrudno było sobie wyobrazić, że we wczesnym dzieciństwie w każdej z nich było coś, co pozwalało wytłumaczyć jeśli nie same morderstwa, to przynajmniej fakt, że trafiły do kręgu Mansona. Niemniej Van Houten cechował typowy dla południowej Kalifornii zdrowy wygląd uczestniczki programu telewizyjnego Mickey Mouse Club [Klub Myszki Miki] i była uosobieniem klasycznej córki tatusia z lat pięćdziesiątych. Można powiedzieć, że jej twarz była znana z ekranów telewizorów: to Sally Field w roli Gidget czy radosna córka Roberta Younga z Father Knows Best [Ojciec wie najlepiej] - ta, którą nazywali Księżniczką. Wszyscy dziennikarze, którzy rozmawiali z Leslie, ulegali jej urokowi, i choć zdobywała nim sobie zwolenników, to jej życzliwość bywała także wykorzystywana przeciwko niej. Kiedy przed naszym spotkaniem rozpatrywano złożony przez nią wniosek o zwolnienie warunkowe, zastępca prokuratora okręgowego Stephen Kay przestrzegał komisję, by przy przeglądaniu sporządzonych przez służbę więzienną raportów, w których chwalono Leslie za wybitne osiągnięcia resocjalizacyjne, czytać między wierszami: "Przez całe życie była otwarta na świat, potrafiła się zaadaptować, wykazywała się również sprytem i wdziękiem, jednak może się ona przystosować zarówno do dobra, jak i do zła". Usiadłyśmy obok siebie na krzesłach z chromu i winylu, które ustawiono przy długich stołach z formiki. Kwadratowa sala miała podłogę pokrytą linoleum i cechowała ją nudna funkcjonalność licealnej stołówki. Spodziewałam się, że Leslie zachowa powściągliwość, ale bijące od niej ciepło ułatwiało prowadzenie rozmowy. Odkąd pojawiła się we Fronterze, skorzystała ze wszystkich dostępnych dla niej programów edukacyjnych i terapeutycznych. W czerwcu 1982 roku zrobiła licencjat w ramach zamkniętego potem projektu realizowanego przez Antioch College - połowa uczestników była więźniarkami, połowa należała do miejscowej społeczności i na zajęcia chodziła do więzienia. Wybrała specjalizację z literatury angielskiej, a psychologię jako przedmiot dodatkowy. Studiowała u ucznia Lawrence’a Kohlberga - psychologa, który podjął dzieło Jeana Piageta i prowadził badania nad rozwojem moralnym dzieci. Leslie zainteresowała się tą problematyką z powodów osobistych i naukowych. Z raportów wynika, że regularnie chodziła na zajęcia, wykazywała się na nich aktywnością, pisała ciekawe i twórcze prace semestralne, a na koniec została asystentką wykładowcy. Kiedy odwiedziłam ją po raz pierwszy, pracowała na stanowisku kierowniczym w jednostce administrującej programem, za co dostawała pięćdziesiąt trzy dolary miesięcznie. Przez lata spędzone w więzieniu angażowała się w działalność filantropijną: uruchomiła program "Dzielmy się naszymi ściegami", w ramach którego więźniarki robiły kapy dla bezdomnych; pomagała osadzonym uczestniczącym w zajęciach wyrównawczych przygotowujących je do zaocznej matury GED; współpracowała jako lektorka z organizacjami non profit wydającymi audiobooki dla niewidomych nastolatek. - Jesteś bardzo zajęta - powiedziałam w pewnej chwili, gdy opisywała, co robi. - Tak było zawsze - odparła z uśmiechem. - Kiedy byłam w liceum, jeden z moich nauczycieli powiedział, że ponieważ uczestniczyłam w tylu zajęciach dodatkowych, moja fotografia jest na każdej stronie księgi pamiątkowej mojej klasy. Zastanawiałam się, jak zręcznie zapytać ją, na ile jej altruizm wypływał z poczucia winy. Uprzedziła moje pytanie. - Mam wiele do odpokutowania, ale zawsze trudno jest ocenić, jakie kto ma motywacje. Wiem, że przynajmniej częściowo powoduje mną chęć życia w sposób jak najbardziej produktywny, niezależnie od tego, że siedzę w więzieniu. Dodała jeszcze, że choć ma w sobie nieprzebrane pokłady wyrzutów sumienia, to jest też świadoma związanych z nimi ograniczeń. - Nie mogę zrobić nic, absolutnie nic, co naprawiłoby krzywdy, które wyrządziłam. Nie łudzę się. Nigdy nie uda mi się zapełnić pustki, jaką pozostawiłam w życiu innych. Przechodziłam przez bramę więzienną pełna sprzecznych emocji. Próba pogodzenia brutalności morderstw z postawą dopiero co poznanej osoby przyprawiała mnie o zawrót głowy. Wsiadłam do samochodu i przyglądałam się tym, którzy pakowali się do swoich aut. Wszyscy wydawali się oszołomieni i wyczerpani, choć bez wątpienia w jakiejś mierze musiała to być moja projekcja. Niewykluczone, że dla nich był to po prostu kolejny dzień widzeń."