Zyzak krytykuje Wałęsę i broni Kaczyńskich
By dokonać reinterpretacji najnowszej historii, część dawnych opozycjonistów kwestionuje - wbrew faktom - solidarnościową przeszłość Lecha i Jarosława Kaczyńskich - pisze w "Naszym Dzienniku" Paweł Zyzak, autor głośnej publikacji "Lech Wałęsa - biografia polityczna..."
W obszernym artykule historyk z Bielska-Białej pisze m.in., że "nie można inaczej niż krytycznie oceniać słów Lecha Wałęsy o marginalnej roli zwłaszcza Lecha Kaczyńskiego latem 1980 roku".
"Jeszcze pięć minut przed strajkiem Wałęsa nie mógłby powiedzieć, że w WZZ więcej znaczy od Kaczyńskiego. Ba, cztery dni po strajku Kaczyński uczestniczył w naradzie KOR i WZZ, na której ważyły się losy przywództwa Wałęsy. Kuroń z Borusewiczem forsowali wtedy, odrzucający zdobycze Sierpnia, koncept związku oparty na komisjach robotniczych oraz plan usunięcia elektryka z dotychczasowej pozycji. Pierwszemu pomysłowi skutecznie oparł się Kaczyński, drugiemu - Wyszkowski" - uważa Zyzak.
"Jednakże w osłupienie wprawia dopiero głos Jerzego Borowczaka. Działacza, który pięć minut przed strajkiem i pięć minut po strajku w stoczni nie był równorzędnym partnerem w dyskusji dla żadnego z braci Kaczyńskich" - podkreśla Zyzak.
Jego zdaniem, "Borowczak w latach 1980-1981 realizował w Komisji Zakładowej NSZZ 'Solidarność' Stoczni Gdańskiej interesy Wałęsy. Na jego polecenie brał udział w wyeliminowaniu Anny Walentynowicz z władz gdańskiej 'Solidarności' w 1981 r., a następnie przyczynił się do szykanowania działaczki na terenie zakładu".
"Jeśli nawet ktoś podejmuje próby reinterpretacji historii, to powinien wiedzieć, że w ostatnim stuleciu mało komu powiodły się one w 100 procentach. Zachowanie najbardziej wpływowych osób w państwie budzi niepokój o to, iż przejęły one metody, które zainstalował w Polsce odrzucony w 1989 r. przez Polaków ustrój. Idą one, o zgrozo, w parze z postulatami wycofywania czy wręcz palenia niektórych książek historycznych oraz z osobliwą torturą - wynalazkiem III RP - ciągania wydawnictw i historyków po sądach" - konkluduje autor publikacji w "Naszym Dzienniku".
INTERIA.PL/PAP