Zmowa milczenia
To dziwna sprawa. I tajemnicza. Przez dziesięć lat organy ścigania nie mogą wykryć sprawcy zabójstwa Andrzeja Krzepkowskiego, rzecznika prasowego "S" w Ursusie. Zwykłe dyletanctwo czy może świadome działanie?
Dlaczego zginął Andrzej Krzepkowski i kto go zabił? To pytanie zadaje od wielu lat wiele osób. Na razie, niestety, brak odpowiedzi. Wszystko wskazuje na to, że prokuraturze z niewiadomych powodów nie zależało na ujawnieniu prawdy. Co gorsza, osoby, które się tym zajmowały, awansowały. Najpierw mówiono o kontekście obyczajowym. Potem politycznym. W istocie do dziś nie znamy motywu. Temida jest bezradna, a Jan Olszewski, prawnik, były premier, obecnie doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego ds. politycznych, uważa, że to kompromitacja prokuratury.
O całej sprawie można by napisać książkę. Wiele wątków, stosy dokumentacji, różnorakie dowody i mnóstwo znaków zapytania. Żeby oddać choć w części to, co działo się i wciąż dzieje wokół śledztwa związanego z zabójstwem Andrzeja Krzepkowskiego, należało dokonać syntezy wielu zagadnień i skrótów. Niemniej bez względu na pewne cięcia sprawa jest zarówno osobliwa, jak i zagadkowa. I, niestety, obnaża totalną niemoc - świadomą lub nieświadomą - polskich organów ścigania.
W poniedziałek 18 lutego 1996 roku Andrzej Krzepkowski nie pojawił się w pracy w "Solidarności" Zakładów Mechanicznych Ursus. - Zadzwoniłem do niego, ale nikt nie odbierał telefonu - mówi poseł Zygmunt Wrzodak, wówczas szef "S" w ZM Ursus, najbliższy współpracownik ofiary. - Około godziny 11. zaniepokoiłem się, bo Andrzeja w dalszym ciągu nie było. Poprosiłem sekretarkę, aby zatelefonowała do jego siostry, która mieszkała po sąsiedzku, w domu obok. I to ona odnalazła zwłoki.
Andrzej Krzepkowski zginął od ciosów nożem w swoim mieszkaniu w Piastowie dwa dni wcześniej, z 16 na 17 lutego 1996 r. Pokój był posprzątany, zginęły jedynie kieliszki i żółty bieżnik, który leżał na stole.
Prasa spekulowała. Jeden z tytułów napisał: "Zginął z rąk konkubenta". - Głośno mówiło się, że Krzepkowski był innej orientacji - stwierdza dziennikarka pracująca wtedy w ogólnopolskim dzienniku. - Policja sugerowała, że popił z kochankiem i impreza zakończyła się tragicznie. Potem jednak odrzucono ten wątek. Sprawa stawała się tajemnicza, mówiono o motywie politycznym. Zdaniem niektórych świadków, wszystko odbyło się w kręgach towarzyskich, marginesu społecznego.
- Znaliśmy się od lat - opowiada poseł Wrzodak. - To był porządny, uczciwy człowiek. Rzadko pił alkohol, miał słabe zdrowie. Walczył o zakład, o ludzi. Nie wiem, skąd wziął się ten wątek obyczajowy. Według mnie, wszystko szyto grubymi nićmi. I to od początku. Już kilka dni po śmierci, kiedy ludzie nie wykluczali akcji protestacyjnej, nie kto inny, tylko osoby związane z Unią Wolności, a wśród nich żona Zbigniewa Bujaka, rozdawały w zakładzie "Super Express" z informacją dotyczącą obyczajowego wątku zabójstwa. Z ludzi wyszło powietrze i do akcji nie doszło. Przypadek?
W tamtym czasie zakłady w Ursusie nie były w najlepszej sytuacji ekonomicznej. - Mówiono, że tylko inwestor zagraniczny może uzdrowić fabrykę - stwierdza poseł Wrzodak. - Nie chcieliśmy się na to zgodzić. Miałem trzy tysiące ludzi na gwizdek. W każdej chwili mogli rozpocząć demonstracje i strajki. Amerykanie z dużej centrali związkowej AFL-CIO zaproponowali mi pracę w USA. Chodziło o to, abym zniknął z Ursusa. Zaczęły się na nas ataki medialne. Byliśmy groźni,
bo mieliśmy inny obraz prywatyzacji. Uderzaliśmy także w umowę Okrągłego Stołu. Postrzegano nas jako oszołomów. A my walczyliśmy o Polskę i o Ursusa.
Zygmunt Wrzodak zauważa, że właśnie wtedy pojawiły się pogróżki. - Próbowali nas kupić, zastraszyć, skompromitować - stwierdza. - Stare, ubeckie metody. I widać padło na Andrzeja. W dniu pogrzebu otrzymałem list - "Pamiętaj, sk..., nie masz już prawej ręki, jak będziesz tak dalej postępował, to nie będziesz miał łba". Potem jeszcze kilka razy grożono mi. Czułem się osaczony.
Kilka miesięcy później w dziwnych okolicznościach zginął inny działacz "Solidarności", szef interwencji mazowieckiej "S". Andrzeja Stankiewicza znaleziono niedaleko domu ciężko postrzelonego w brzuch. Kilka godzin później zmarł w szpitalu. Wszyscy łączyli oba zdarzenia, lecz prokuratorskie śledztwo wykazało, że Stankiewicz... zastrzelił się sam.
Tymczasem dochodzenie w sprawie śmierci Andrzeja Krzepkowskiego posuwało się naprzód. Tak przynajmniej twierdzili przedstawiciele organów ścigania. Przesłuchano wielu świadków. Znaleziono nawet domniemanego zabójcę, Roberta Majewskiego. Kilka miesięcy wcześniej w brutalny sposób zabił on swojego ojca. Znał Krzepkowskiego, więc mógł i jego zamordować.
- Policja zrobiła wszystko, aby przypisać mu sprawę zabójstwa Krzepkowskiego - mówi Wojciech Centkowski, zięć siostry zamordowanego działacza "S". - Powstaje akt oskarżenia oparty na sfabrykowanych dowodach. Sprawa trafia na wokandę, ale Majewski przyznaje się tylko do zabójstwa ojca. Twierdzi, że znał Andrzeja, lecz w żadnym razie go nie zabił i nawet nigdy nie był w jego domu. Zna natomiast doskonale Waldemara G., osobę, która ma kluczowe znaczenie dla śledztwa, ale niestety, nie dla prokuratury.
Zdaniem Wojciecha Centkowskiego, w trakcie rozprawy wychodzą przedziwne fakty. - Okazuje się, że policja sama sugeruje datę oraz miejsce rzekomej zbrodni - stwierdza. - Majewski jest człowiekiem po poważnym urazie głowy i, według opinii biegłego psychiatry - "bardzo wrażliwym w czasie zmęczenia psychicznego na sugestie". Na szczęście sędzia Barbara Sierpińska doskonale sobie radzi z całą tą farsą, wykazując błędy śledztwa. Podczas przewodu sądowego wychodzi na jaw, że "żelazne alibi" pana G. na dzień śmierci Andrzeja to zwykła fikcja.
W marcu 1999 roku Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił Roberta Majewskiego od zarzutu zabójstwa Andrzeja Krzepkowskiego. W swoim uzasadnieniu zarzucił prokuraturze, policji i Waldemarowi G. mataczenie w śledztwie. - Sąd pokazał mechanizm, z którego można wysnuć wniosek, że prokuratura, policja i świadkowie są na usługach Waldemara G. - przekonuje Zygmunt Wrzodak. - Sędzia Sierpińska wystąpiła nawet do przełożonych prowadzących śledztwo prokuratorów o ich ukaranie.
Krótko mówiąc, sprawa wróciła do punktu wyjścia. Ale, jak wszystko wskazuje, nikt nie starał się dociec prawdy. Zupełnie jakby nikomu na tym nie zależało. Poza rodziną i posłem Wrzodakiem. Prowadzący dochodzenie prokuratorzy awansowali. A kluczowy dla sprawy świadek Jan Labuda, zniknął.
Dlaczego kluczowy? Otóż podczas trwania procesu sądowego Jan Labuda, który jest świadkiem w sprawie zabójstwa Andrzeja Krzepkowskiego, zeznaje przed obliczem Temidy, iż pół roku wcześniej zażądał spotkania z prokuratorem i przekazał mu informacje dotyczące zabójstwa działacza "S" z Ursusa. - Zdziwienie sądu jest ogromne, bo okazuje się, że prokurator zataił tę informację, mimo że jego obowiązkiem było natychmiast sąd poinformować o zmianie zeznań - opowiada Wojciech Centkowski. - Jak się okazało, prokuratorowi towarzyszyli dwaj oficerowie policji z Pruszkowa, którzy również nie pamiętali o zeznaniach. Labuda powtarza zeznanie przed sądem i
dochodzi do sensacji.
Wojciech Centkowski wyjaśnia, że Jan Labuda stwierdził, iż morderstwa dokonał Waldemar G. i ze szczegółami opisał zarówno topografię, jak i sposób, w jaki Andrzej Krzepkowski został zamordowany. - Znał wszystkie szczegóły zbrodni - wspomina. - Mówił, że to on miał zabić Andrzeja na zlecenie Waldemara G., a że nie mógł się na to zdecydować, przyjechał pan G. i dokonał zbrodni. Wziął od niego nóż i zadał 17 ciosów. Zeznania Labudy były niezwykle precyzyjne. Opisał, co zabrano z domu, jak usuwano ślady. Co istotne, Labuda przyznał się do współudziału w tej zbrodni i znał szczegóły, które mógł znać tylko morderca. Sąd zweryfikował część zeznań i okazało się, że Labuda mówił prawdę.
Podczas rozprawy pojawia się jeszcze inny wątek. - Labuda opisuje zbrodnię dokonaną na osobie Henryka Adamiaka w 1994 roku - opowiada Wojciech Centkowski. - Sprawcami mieli być Waldemar G. i jego kompan, którzy mieli utopić Adamiaka w Jeziorku Czerniakowskim. Co istotne, Adamiak wcześniej uczynił pana G. swoim spadkobiercą. Labuda opisał proces topienia ze szczegółami. Na pytanie sądu, czy prokuratura wie coś o tej sprawie, prowadząca śledztwo prokurator odpowiedziała, że Adamiaka wprawdzie znaleziono w jeziorku, ale jako przyczynę zgonu stwierdzono atak serca. Jakby to coś zmieniało, że umarł walcząc o życie, zanim go utopiono.
Po tych zeznaniach Labudę odwiedza w wiezieniu Waldemar G. I co się dzieje? Świadek zmienia zeznania. Po wyjściu na wolność jedzie do prokuratury z Waldemarem G. i jego kolegą Marcinem G. - Nie dziwi to jednak prowadzącej dochodzenie, nowej już pani prokurator - stwierdza Wojciech Centkowski. - A potem Labuda znika. Nadzorujący w dość dziwny sposób od samego początku to śledztwo prokurator Zbigniew Goszczyński tłumaczy, że ponieważ Labuda jest chwilowo nieuchwytny i nieznane jest jego miejsce pobytu, śledztwo zostaje zawieszone. Na pytanie, dlaczego go nie przesłuchano, gdy był jeszcze w więzieniu, pada odpowiedź: - "Labuda to człowiek, który długo na wolności nie będzie, my go złapiemy i przesłuchamy".
Wtedy też rodzina Andrzeja Krzepkowskiego pyta Karola Napierskiego, prokuratora krajowego, zastępcę prokuratora generalnego, jakie konsekwencje będą wyciągnięte w stosunku do prokuratora i policjantów, którzy zataili przed sądem zeznania Labudy? W odpowiedzi prokurator Napierski pisze, iż "skoro Majewski został uniewinniony i nic złego się nie stało, to nie widzi powodu do wyciągania konsekwencji". O nieprawidłowościach w sprawie Karol Napierski przyznał jednak przy innej okazji, podczas posiedzenia Sejmu 11 grudnia 2003 roku. Zapytanie poselskie w tej sprawie złożył bowiem poseł Zygmunt Wrzodak. - Istotnym elementem w sprawie (...) było to, że jeden ze świadków, Jan L., który był przesłuchiwany w toku śledztwa i nie wnosił żadnych rewelacji, zmienił swoje stanowisko i przedstawił sądowi wersję, w świetle której sprawcą zabójstwa miał być niejaki Waldemar G. - mówił zastępca prokuratora generalnego. - W tym zakresie doszło do pewnych nieprawidłowości - pragnę to przyznać i zresztą nigdy tego nie tailiśmy - mianowicie takich, że w trakcie trwającej rozprawy sądowej, a więc w chwili, kiedy sprawa zawisła przed sądem, najpierw policjant, a później prokurator rozmawiali z Janem L. w zakładzie karnym na temat jego zeznań i zmiany zeznań, które składał wcześniej, przy czym odbyło się to z inicjatywy owego świadka, który proponował pewnego rodzaju transakcję prokuratorowi. Mianowicie skłonny był ujawnić istotne w tej sprawie okoliczności, jeżeli otrzyma przepustkę z zakładu karnego i jeżeli uzyska status świadka koronnego itd. Na te targi, rzecz jasna, prokurator nie poszedł, natomiast błędem ze strony prokuratora było to, że nie zawiadomił natychmiast o tym sądu, a powinien był to uczynić.
- Od początku miałem wiele uwag do śledztwa - mówi poseł Wrzodak. - Nie zabezpieczono wielu śladów, dowodów itp. Już wtedy czułem, że prokuratura przygotuje jakiegoś świra jako zabójcę Andrzeja. I tak się stało. Na szczęście
sąd był obiektywny
i rzetelny, mimo że Waldemar G. przedstawił lewych świadków. Wszystko wyszło na jaw, ale pan G. wciąż pozostawał wolny.
Kim jest Waldemar G.? Mieszka w Milanówku i zajmuje się wyłapywaniem bezpańskich zwierząt i dostarczaniem ich do schroniska. Jego firma ma w tej sprawie podpisane umowy z kilkoma podwarszawskimi gminami. Zdaniem zarówno posła Wrzodaka, jak i Wojciecha Centkowskiego, zwierzęta w większości nie trafiają do schroniska, którym Waldemar G. de facto kieruje, lecz są w makabryczny sposób zabijane, a potem palone. - Tym samym okrada gminy - twierdzą. - Co najgorsze, jest bezkarny. Nie wiadomo, dlaczego chroniony jest przez policję w Pruszkowie i stołeczną prokuraturę.
Z osobą Waldemara G. poseł Wrzodak, oprócz dziwnej śmierci Henryka Adamiaka, łączy jeszcze kilka innych ciekawych faktów. W 1987 roku Waldemar G. poznaje w pociągu żołnierza służby zawodowej Grzegorza Hoppego. - Ta znajomość przeradza się we wspólne życie Waldemara G. z żoną Hoppego - Dorotą - opowiada. - Po pewnym czasie Grzegorza znaleziono martwego na torach kolejowych w Piastowie. Oficjalna wersja śmierci jest taka, że ginie pod kołami pociągu. Z tego "wypadku" nie ma nawet przeprowadzonej sekcji zwłok. Pan G. żeni się z Dorotą, rodzina Hoppe wydziedzicza ją z majątku, pan G. rozwodzi się z nią.
Inna sprawa to fakt, że zamordowany Andrzej Krzepkowski przed śmiercią sporządza odręczny testament i przekazuje swój dom na rzecz schroniska dla zwierząt w Milanówku, podobno w dowód wdzięczności za ochronę swoich zwierząt, które tam wcześniej zawiózł. Tym samym spadkobiercą staje się Waldemar G.
Po wyjściu z więzienia Jan Labuda znika jak kamfora. Prokuratura i policja nie robią nic, aby chronić tak kluczowego świadka. Podobno szukają go w całym kraju, ale nie mogą znaleźć. Zdaniem prokuratora Napierskiego, należało uzupełnić materiał dowodowy. Okazało się to jednak problemem nie do przezwyciężenia, gdyż - jak mówił ówczesny prokurator krajowy - miejsce pobytu Jana Labudy jest nieznane, mimo że poszukiwany jest przez szereg jednostek prokuratorskich i sądowych. Jest bowiem podejrzewany o wiele innych przestępstw.
Tymczasem z informacji Zygmunta Wrzodaka wynika, że Jan Labuda po wyjściu na wolność w 1999 roku przebywał w schronisku w Milanówku. Ale tam uzbrojeni po zęby stróże prawa go nie szukali, choć groziło mu niebezpieczeństwo. I szukają go do dzisiaj, choć wiele wskazuje, że Jan Labuda nie żyje.
- Został zamordowany, a jego ciało zakopano na posesji Waldemara G. - uważa Wojciech Centkowski.
- Jest świadek, który wiele wie na ten temat - zapewnia poseł Wrzodak. - Niestety, prokuratura z policją w dalszym ciągu nie wykazują obiektywnego zainteresowania wyjaśnieniem całej sprawy. Zmowa milczenia trwa.
Tomasz Gawiński