Zakazana frekwencja
Wbrew przekonywaniom socjologów i polityków sędziowie z Państwowej Komisji Wyborczej postanowili, że nie będzie wolno podawać cząstkowej frekwencji, np. po pierwszym dniu głosowania w trakcie dwudniowego referendum w sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej.
Obawiali się oni - wraz z przeciwnikami dwudniowego referendum - że podczas nocnej przerwy w głosowaniu nie uda się zabezpieczyć kart wyborczych i dojdzie do "cudów nad urną".
Zdaniem "Rzeczpospolitej taka decyzja jest zaskakująca. Przecież właśnie wywieszenie wskaźników frekwencji na drzwiach lokali referendalnych po pierwszym dniu głosowania uniemożliwiłoby fałszerstwa - uważa dziennikarz "Rz" Andrzej Stankiewicz. Sędziowie z PKW od kilku tygodni dokonują własnej interpretacji prawa referendalnego - komentuje w "Rzeczpospolitej" Stankiewicz.
Obserwując przygotowania do kampanii i referendum, trudno oprzeć się wrażeniu, że PKW robi wszystko, by utrudnić życie wyborcom i uczestnikom kampanii - ocenia komentator "Rz".
Nieszczęsna PKW zagrała trochę na nosie opinii publicznej, podtrzymując swoją interpretację, że podanie cząstkowej frekwencji na koniec pierwszego dnia referendum naruszyłoby ustawę, która zabrania podawania wyniku przed końcem głosowania - pisze w "Gazecie Wyborczej" Piotr Pacewicz.
Na Litwie i w Czechach, gdzie referendum też ma być dwudniowe, frekwencję będzie można podawać w trakcie. Również Słowacy o to zabiegają. Wszyscy oni widać rozumieją, że trzeba obywatelom pomóc, by zabrali głos - wskazuje publicysta.
Przekonując, że ani demokracja, ani prawo, ani PKW nie stracą na ujawnianiu frekwencji, Pacewicz apeluje do panów sędziów z komisji wyborczej o ponowne przemyślenie tej sprawy. "Przypatrzcie się ponownie literze prawa, bo nie jest jednoznaczna. A zwłaszcza - posłuchajcie ducha demokracji" - prosi autor komentarza w "GW".
INTERIA.PL/PAP