TVP tańczy na lodzie
W powszechnym odbiorze społecznym frajerem do kwadratu jest dziś ten, kto płaci "obowiązkowy" abonament rtv. I to z pewnością jedna z największych porażek młodej polskiej demokracji.
Skrajnie upolitycznione, sterujące coraz bardziej w kierunku czystej komercji, przy jednoczesnym gwałtownie postępującym procesie destrukcji ekonomicznej i intelektualnej - taką opinię na temat mediów publicznych w Polsce powtarzają zgodnie niemal wszyscy obserwatorzy naszej medialnej rzeczywistości. Ale jednocześnie mało kto wyobraża sobie rynek mediów bez istnienia silnych nadawców publicznych.
Misja czy kaprys
- Media publiczne są nie tylko potrzebne, one są wręcz niezbędne. I to nie jest tylko zdanie praktykującego dziennikarza Krzysztofa Skowrońskiego, ale stanowisko całej Unii Europejskiej, która w jednym ze swoich dokumentów stwierdziła, że tylko niezależne media publiczne są gwarancją prawidłowego funkcjonowania demokracji - przypomina Krzysztof Skowroński, szef radiowej Trójki w latach 2006-2009, a dziś redaktor naczelny stworzonego przez siebie internetowego Radia Wnet.
Powód takiego dictum jest prosty: publiczni nadawcy biorą na swoje barki zadania, których nie chcą lub z rozmaitych innych powodów nie mogą wypełniać media prywatne. Chodzi oczywiście o tę część sfery programowej, która nie jest atrakcyjna komercyjnie, ale za to niezbędna dla jakości demokracji, wspomagania "wysokiej" kultury, edukacji czy dla solidnej debaty publicznej. - Media publiczne to nic innego, jak instytucja kultury narodowej. Żyjemy w takiej epoce, w której świadomość powszechną w sposobach rozumienia historii, kultury narodowej i mechanizmów życia społecznego w znacznej mierze kształtują media elektroniczne. A wśród mediów elektronicznych media publiczne są instytucjami niezastępowalnymi - uważa producent filmowy i telewizyjny Jan Dworak, w latach 2004-2006 prezes Telewizji Polskiej.
Nie oznacza to oczywiście, że media prywatne nie wytwarzają programów, które można byłoby uznać za misyjne czy też promujące wysoką kulturę, ba - istnieją wręcz całe kanały komercyjne o profilu misyjnym, jak choćby RMF Classic czy TVN Religia. Rzecz jednak w tym, że - jak przekonuje poseł Koła Polska Plus Jarosław Sellin - działają one wyłącznie na zasadzie chwilowego kaprysu swoich prywatnych inwestorów. - Jeśli właścicielowi przestanie się to biznesowo opłacać albo uzna on, że ma już inne plany, w każdej chwili może te misyjne stacje skasować. I dlatego to właśnie państwo musi dawać gwarancje, że misja programowa będzie realizowana zawsze. A to jest możliwe jedynie poprzez wspieranie mediów publicznych - mówi Sellin, w przeszłości wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego, a także członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Między Scyllą a Charybdą
W największym uproszczeniu podział medialnych łupów wygląda następująco: dla nadawców publicznych widz to obywatel, któremu należy zapewnić ofertę misyjną, tzn. działalność informacyjną, opiniotwórczą, edukacyjną, kulturotwórczą itd., natomiast media komercyjne postrzegają odbiorcę przede wszystkim jako klienta i konsumenta otrzymującego to, co chce oglądać i za co zapłaci. Tyle reguła. W praktyce ten podział nie jest jednak wcale taki prosty, jasny i oczywisty. Bo jak słusznie zauważa ks. dr Andrzej Draguła, teolog mediów z Uniwersytetu Szczecińskiego, nie da się prowadzić jakiejkolwiek działalności misyjnej - niezależnie od tego, czy mówimy o misji w znaczeniu kościelnym, czy w odniesieniu do roli mediów publicznym - bez niezbędnych funduszy na ten cel.
- Tworzy się z tego trochę taki zaklęty krąg: media publiczne chcąc mieć środki finansowe na tzw. misję, muszą zwiększyć liczbę propozycji komercyjnych przynoszących zysk. Jeśli jednak dzięki zebranym w ten sposób funduszom zwiększy się liczba programów misyjnych, stanie się to kosztem programów komercyjnych, a co za tym idzie - znowu będzie mniej pieniędzy. Przypomina to trochę żeglowanie między Scyllą i Charybdą. I tak źle, i tak niedobrze - mówi ks. Draguła.
Pozostaje więc jedynie poszukiwanie jakiegoś złotego środka, co jest tym bardziej uzasadnione, iż pierwotny podział na to co misyjne i komercyjne nieco się już zamazuje. Ani bowiem komercja nie jest już tak jednoznacznie niskich lotów, ani też wartości misyjne takie oczywiste. Zmienił się także widz, jego gusta i oczekiwania. I to one powinny dziś dyktować kierunki nowoczesnej misyjności. - Media publiczna przyrównuje się niekiedy do modelu klasztornego, w którym powinny obowiązywać pewne stałe prawidła programowe. Jeśli jednak ma to być klasztor, powinien on mieć charakter klasztoru otwartego, a nie kontemplacyjnego. Ambitna oferta musi wychodzić do szerszego odbiorcy - postuluje Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w latach 1999-2003.
Jedną z niewielu udanych prób łączenia ambitnej oferty z wymogami rynku są bez wątpienia ostatnie lata działalności radiowej Trójki, która zwłaszcza pod rządami Krzysztofa Skowrońskiego nie tylko zwiększyła wskaźniki słuchalności, ale także odświeżyła formułę programową, nie rezygnując przy tym z określonego poziomu artystycznego. - Definiowanie obywatela Rzeczypospolitej, jako odbiorcy łaknącego jedynie sensacji i bardzo prostych rzeczy, jest zupełnie nieprawdziwe.
Jeśli ktokolwiek był w Rzymie na Placu św. Piotra 8 kwietnia 2005 roku, to mniej więcej wie, jacy są Polacy i jaka w nich jest siła, jaka ciekawość i jak oni chcą żyć. Trzeba wyjść temu naprzeciw i o tym opowiadać, o nich opowiadać i do nich opowiadać - przedstawia swoją receptę na łączenie medialnej wody i ognia Krzysztof Skowroński. - To oczywiście oznacza otworzenie stacji na to, co dzieje się wokół nas oraz stawianie na wyraziste osobowości, które potrafią nawiązać silny kontakt z odbiorcą na antenie, w telewizyjnym studiu czy na reżyserskim krześle - podkreśla były szef Trójki.
Śmierć abonamentu
Nawet najbardziej sensowne propozycje programowe nie na wiele się jednak zdadzą przy spadających na łeb na szyję wpływach z abonamentu na media publiczne. A tak źle nie było jeszcze nigdy. - Abonament umiera. Kiedy ja pracowałem w latach 1999-2005 w KRRiTV, udawało nam się kolekcjonować z abonamentu co roku ponad 900 milionów zł. Tymczasem w 2010 roku wpływy abonamentowe wyniosą prawdopodobnie jedynie nieco ponad 300 milionów zł, czyli trzykrotnie mniej, a to oznacza, że media publiczne muszą radykalnie ograniczyć swoją działalność i jeszcze bardziej się skomercjalizować - zauważa Jarosław Sellin. I nawet na Woronicza nikt już nie ukrywa fatalnej sytuacji finansowej Telewizji Publicznej.
Prezes TVP Romuald Orzeł poinformował niedawno, że jedynym sposobem na uratowanie podległej mu instytucji, oprócz zwiększenia wpływów z reklam, są zwolnienia grupowe, bezpłatne urlopy dla części pracowników oraz czasowe zawieszenie działalności trzech kanałów tematycznych oraz niektórych produkcji telewizyjnych. - Nigdy wcześniej nie było takiej sytuacji, że cała działalność mediów publicznych stanęła pod znakiem zapytania w związku z całkowitym brakiem finansowania produkcji telewizyjnej czy radiowej ze środków publicznych. Jeżeli udział abonamentu maleje do 15 procent, oznacza to, że telewizja publiczna w 85 proc. utrzymuje się dziś z przychodów komercyjnych.
W tym roku będzie jeszcze gorzej, bowiem TVP w swoich podstawowych programach - w Jedynce i Dwójce - nie będzie miała ani złotówki z pieniędzy abonamentowych. Wszystko zostanie przeznaczone na ośrodki regionalne, co i tak pokryje ich zapotrzebowanie jedynie w 25 proc. - potwierdza Witold Kołodziejski, aktualny przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Jeśli więc media publiczne mają przetrwać, potrzebują - i to natychmiast - solidnych, stabilnych i przewidywalnych podstaw finansowych, a takowe zapewnić mogą jedynie stałe środki zagwarantowane albo wprost w budżecie państwa, albo poprzez system odpisów podatkowych czy przymusowych opłat abonamentowych.
Jan Dworak przekonuje, że najgorszym z tych rozwiązań byłyby media publiczne funkcjonujące bezpośrednio na państwowym garnuszku. - Jeśli władza państwowa, która powinna być przez media kontrolowana, będzie jedną ręką dawała pieniądze na ich działalność, to jednocześnie drugą ręką może zechcieć im coś nakazywać, narzucać czy nawet wymuszać - uważa Dworak. - Media publiczne powinny oczywiście korzystać z publicznych pieniędzy, ale znacznie lepszym pomysłem jest pewien rodzaj obywatelskiego parapodatku na media w postaci abonamentu czy opłaty audiowizualnej - tłumaczy były prezes TVP.
Tak czy owak obecna sytuacja wymaga podjęcia szybkich i radykalnych kroków na szczeblu ustawodawczym. - Konieczne jest zasadnicze polityczne cięcie, bo nie da się tak zrobić, żeby media publiczne były dobre i nic przy tym nie kosztowały - podkreśla Juliusz Braun, który przestrzega przed bagatelizowaniem tej kwestii. - Dzisiejsze wydatki na media w Polsce są dramatycznie niskie w stosunku do innych krajów europejskich, a przecież musimy sobie uświadomić, że istnieje swoista konkurencja kulturowa w Unii Europejskiej, w której będą się liczyć tylko ci, którzy zagwarantują obecność i odpowiednią jakość publicznych nadawców w przestrzeni audiowizualnej - mówi wieloletni szef KRRiTV.
Uwolnią media?
Skoro reforma mediów idzie naszym rodzimym politykom tak opornie, to za ich uzdrawianie wzięli się sami artyści i twórcy. Lada dzień w Sejmie pojawi się więc obywatelski projekt ustawy medialnej, sygnowanej przez Komitet Obywatelski Mediów Publicznych. Plan twórców zakłada m.in. likwidację abonamentu rtv, a w jego miejsce wprowadzenie stałej opłaty audiowizualnej w wysokości 8 złotych miesięcznie, pobieranej od każdego płatnika podatku PIT i CIT. Ponadto Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji miałaby zostać pozbawiona kompetencji wyboru rad nadzorczych TVP i Polskiego Radia. Członkowie tych ciał wskazywani byliby przez Komitet Mediów Publicznych, składający się z 50 osób wybieranych losowo spośród 250-osobowego zasobu kadrowego, wyznaczanego przez organizacje pozarządowe i samorządowe, stowarzyszenia twórców i dziennikarzy, rektorów wyższych uczelni itp.
Poseł Jarosław Sellin uważa, że pomysł, aby mediami publicznymi "zarządzały" środowiska twórców, jest bardzo dobrym rozwiązaniem, podobnie jak propozycja wprowadzenia solidnego finansowania w postaci opłaty audiowizualnej. - Ta ustawa wymaga oczywiście jeszcze doszlifowania, ale generalnie idzie w dobrym kierunku, dlatego będę zachęcał do jej poparcia - deklaruje Sellin.
Zwolennikiem obywatelskiego projektu ustawy medialnej jest także Jan Dworak, chociaż - jak zaznacza - niektóre zawarte tam zapisy budzą jego zastrzeżenia. - Zaproponowany przez twórców nowy ład medialny z oczywistych powodów stanowi odreagowywanie dotychczasowej wszechobecności i złego wpływu polityków na media. Ale przez to staje się on systemem aż nazbyt zamkniętym. Pozbywając się polityków, nie można bowiem jednocześnie odmawiać uprawnionym organom państwowym prawa do zewnętrznej kontroli mediów, chociażby w sprawach finansowych - wyjaśnia Dworak, dodając jednak zaraz, że są to niedociągnięcia, które można bez trudu skorygować.
W powodzenie projektu nie wierzy natomiast szef KRRiTV Witold Kołodziejski. - Punktem wyjścia w tej kwestii byłoby dla mnie stanowisko ministra finansów co do owego odpisu od opodatkowania. Nauczony doświadczeniem i deklaracjami rządowymi, wątpię jednak, czy minister finansów zgodzi się na takie rozwiązanie. Przypomnijmy sobie, jaki był finał ostatniej próby uchwalenia ustawy medialnej, kiedy to premier w ostatniej chwili powiedział, że żadnych większych pieniędzy na media publiczne nie będzie - powątpiewa Kołodziejski.
Oglądanie ze zrozumieniem
Przy wszystkich tych słusznych dyskusjach na temat abonamentu, komercji, polityków i kontroli publicznej umyka jakoś uwadze jeszcze jedna, niezmiernie ważna kwestia: zupełny brak w naszym systemie powszechnego nauczania jakiejkolwiek edukacji medialnej, przygotowującej do przyszłej konsumpcji mediów. - Jeżeli Polacy spędzają średnio cztery godziny dziennie przed telewizorem, oznacza to, że połowę swojego czasu wolnego przeznaczają na kontakt z mediami. Ale nie sądzę, aby rozumieli, w jaki sposób te media są tworzone, w jaki sposób mogą być manipulowani albo w jaki sposób krytycznie podchodzić do przedstawianego produktu - uważa Jarosław Sellin.
Opinię tę podziela także ks. Andrzej Draguła. - Dzisiaj potrzebna jest edukacja medialna nawet w sensie podstawowym, fundamentalnym. Chodzi o wyrobienie świadomości, że to człowiek jest panem pilota, a nie na odwrót. Zrozumienie, że widz naprawdę niczego nie musi w przestrzeni odbioru mediów to kluczowa kwestia dla całej percepcji medialnej. Ale wbrew pozorom, dla znacznej części współczesnych odbiorców wcale nie jest to takie oczywiste - zauważa medioznawca.
Daleko nam więc do amerykańskiego modelu, gdzie młodzi ludzie od początku uczą się oglądania mediów ze zrozumieniem. - My, Polacy, na ogół nie mamy języka do opisu telewizji czy radia; mówimy niedobre - dobre, a to za mało, trzeba uczyć języka rozmowy o mediach - przyznaje inny medioznawcza, prof. Wiesław Godzic ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, któremu marzy się właśnie taka edukacja medialna, jak w Stanach Zjednoczonych. - To zadanie dla szkoły i dobrze wyedukowanych nauczycieli, którzy powinni przeprowadzać z uczniami coś w rodzaju tekstualnej analizy tzn. pokazywać tekst telewizyjny - niech to będzie odcinek serialu - i tłumaczyć, jakie archetypy tam działają, w jaki sposób jest to zrobione oraz do czego się odwołuje. Wtedy lepiej zrozumiemy dany program i będziemy wreszcie wiedzieli, jak go nazywać - podkreśla Godzic.
Tego rodzaju działania powinny być podejmowane już we wczesnym etapie edukacji - najlepiej od przedszkola - i kontynuowane aż do poziomu szkolnictwa wyższego. Dlaczego więc tego się u nas nie robi? Odpowiedź jest prosta i oczywista: bo nie ma na ten cel pieniędzy. Jak zresztą na wszystko, co wiąże się z misją mediów publicznych.
Łukasz Kaźmierczak