Symfonia nieustannego cierpienia
Koleje losu Dymitra Szostakowicza, jednego z najwybitniejszych rosyjskich twórców XX w., pokazują, jak sowiecki system łamał artystom życie, a jednocześnie - jak artyście prawdziwie wielkiemu nie potrafił złamać ducha.
Setna rocznica urodzin Szostakowicza mogłaby być w większym stopniu naszą sprawą: kompozytor, podobnie jak Igor Strawiński czy Fiodor Dostojewski, miał polskie korzenie. Jego pradziadek Piotr, wilnianin, został zesłany na Ural za udział w powstaniu listopadowym. Dziadek Bolesław uczestniczył w powstaniu styczniowym; związany z rewolucyjną organizacją rosyjską Ziemia i Wola pomógł w ucieczce z Moskwy Jarosławowi Dąbrowskiemu, późniejszemu bohaterowi Komuny Paryskiej.
Ojciec kompozytora, mieszkający już w Petersburgu, nosił rosyjskie imię Dymitr, ale do końca życia mówił po polsku. Jego synowi i imiennikowi polszczyzna również nie była całkiem obca: Krzysztof Meyer, autor najlepszej chyba monografii Szostakowicza, wspomina, jak autor "Symfonii Leningradzkiej" wyrecytował mu w oryginale wierszyk Brzechwy. Wyznał mu też, że nie bardzo lubi Chopina, choć w młodości jako obiecujący pianista wziął udział w I Konkursie Chopinowskim w Warszawie i kto wie, jak wysoko by go oceniono, gdyby nie spotkał go atak wyrostka; w rezultacie otrzymał jedynie dyplom honorowy. W późniejszych latach miał wykonywać niemal wyłącznie własne utwory.
Konkurs Chopinowski i III Warszawska Jesień w 1959 r. - to były jedyne wizyty Szostakowicza w kraju swych przodków ze strony ojca. Rodzina jego matki zaś miała korzenie greckie. On sam jednak miał stać się symbolem Rosji, a jego twórczość - obrazem tragicznych dziejów narodu, a zarazem zaprzeczeniem tezy, że muzyka mówi tylko o samej sobie, że nie nosi znaczeń pozamuzycznych. Ta muzyka zawsze była o czymś więcej, a jej odbiorcy doskonale o tym wiedzieli.
Szostakowicz był uosobieniem sprzeczności. Ogromnie ambitny, chciał być zawsze we wszystkim najlepszy. Jednocześnie był skromny i wrażliwy, a nawet chorobliwie nieśmiały. Kto wchodził z nim w bliższy kontakt, odnosił wrażenie, że obcuje z kimś niesłychanie czystym. Bywał bardzo odważny i ciężko przerażony. Sprzeczności jego charakteru wyostrzyły się z czasem pod presją losu: jego reakcje i zachowania bywały nieobliczalne. A los poddał go ciężkim doświadczeniom, jak zresztą całe pokolenie. Kompozytor był na swój sposób uprzywilejowany: nie dane mu było zginąć z głodu podczas kolektywizacji, zostać zesłanym do łagru lub rozstrzelanym w czasie wielkiego terroru, co przecież spotkało wielu jego znajomych. Jednak i jego spotkały przeżycia, w efekcie których stopniowo tracił nerwy i zdrowie. Nie miał złudzeń, że koszmar się kiedykolwiek skończy. Nie załamał się tylko jako artysta.
Jest takie typowo rosyjskie pojęcie: jurodiwy. Można je swobodnie przetłumaczyć jako religijny jasnowidzący (Szostakowicz był religijny, mawiał, iż "wszystko jest od Boga", choć jednocześnie uważał, że po śmierci nie ma nic). Salomon Wołkow, autor wydanej na Zachodzie książki "Świadectwo. Wspomnienia Dymitra Szostakowicza", tłumaczy: "(Jurodiwy) o swoich objawieniach mówi światu w sposób świadomie zagmatwany. Posługuje się swoistym kodem. Udaje głupca, będąc w rzeczywistości tym, który ujawnia zło i niesprawiedliwość. (...) Rządzący uznawali w pewnych granicach prawo jurodiwych do krytykowania i ekscentrycznych zachowań. Wpływy jurodiwych były ogromne. Ich poplątanych proroctw z równą uwagą słuchali i carowie, i chłopi". Funkcję pierwszego muzycznego jurodiwego spełniał wielki Modest Musorgski, twórca "Borysa Godunowa", z którego muzyką Szostakowicz czuł zresztą głęboką więź.
Jurodstwo Szostakowicza polegało na tym, że starał się on grać z władzami w swoją grę. Czasem przegrywał jako człowiek - wygłaszał napisane przez kogoś innego drewnianym językiem przemówienia, podpisywał artykuły lub listy, które mu podsuwano (czasem wręcz nikczemne, jak ten przeciwko Andriejowi Sacharowowi), a nawet w końcu pozwolił się, acz nie bez oporu, zapisać do partii (było to wymogiem mianowania go na sekretarza Związku Kompozytorów RSFSR). A jednak czasem mówił, nawet publicznie, co myśli naprawdę. Zawsze zaś wypowiadał to muzyką. Poeta Eugeniusz Jewtuszenko wspominał, jak zarzucał kompozytorowi sztuczny ton jego artykułów. Ten miał odpowiedzieć: "Ale za to nigdy nie napisałem ani jednej nuty, która brzmiałaby fałszywie. Może to przynajmniej mnie usprawiedliwi...".
Początek kariery Szostakowicza był efektowny. Jego I Symfonia, dzieło zaledwie dziewiętnastolatka, a już całkowicie dojrzałe i charakterystyczne dla stylu kompozytora, szybko podbiło cały świat. Był jeszcze petersburskim uczniakiem, jak nazwał go Jarosław Iwaszkiewicz, gdy zobaczył go na Konkursie Chopinowskim - a jego pierwszy duży utwór wykonywano w Berlinie, Filadelfii, Nowym Jorku.
Od tej pory życie takiego kompozytora winno było być jednym pasmem sukcesów. Ale nie w Rosji Sowieckiej. Polityka NEP i działalność artystów awangardowych, pod których wpływem i młody Szostakowicz przez pewien czas się znajdował (napisał m.in. muzykę do "Pluskwy" Majakowskiego w reżyserii Meyerholda, z dekoracjami Rodczenki), szybko znalazła swój kres. Stopniowo przykręcano śrubę, a udrękę wzmagały ciężkie warunki bytowe.
Pierwszy z serii wielkich ciosów spotkał Szostakowicza w związku z jego drugą, po awangardowym "Nosie" według Gogola, operą "Lady Macbeth mceńskiego powiatu" (dziś grywaną pod tytułem "Katarzyna Izmajłowa"). Oparta na opowiadaniu Nikołaja Leskowa, mówi o dziewczynie z prowincji wydanej nieszczęśliwie za mąż i zakochanej w młodym robotniku, mordującej w imię swojej wielkiej miłości teścia, męża i rywalkę. Muzyka sprawia, że sympatyzujemy z morderczynią, jakby miłością można było usprawiedliwić wszystko (wpływ na takie widzenie tej postaci miała zapewne namiętna miłość, jaką sam kompozytor przeżywał w tym czasie; chodzi o jego późniejszą pierwszą żonę Ninę Warzar).
Opera miała premierę niemal jednocześnie w moskiewskim Teatrze im. Niemirowicza-Danczenki oraz w Małym Leningradzkim Teatrze Operowym. Sukces był ogromny, dzieło utrzymało się w repertuarze dwa lata, wystawiono je także w USA, Argentynie, Szwajcarii. Szostakowicz umocnił jeszcze swoją międzynarodową sławę.
I wtedy nastąpił szok. W styczniu 1935 r. na jeden z moskiewskich spektakli wybrał się sam Stalin ze swoją świtą: Żdanowem, Mołotowem i Mikojanem. Nazajutrz w "Prawdzie" ukazał się anonimowy artykuł "Chaos zamiast muzyki" zrównujący dzieło z ziemią. To był początek ofensywy terroru w świecie muzyki. Zaczęły się zebrania, potępienia, wezwania do samokrytyki, dalsze podłe artykuły. Wielki terror gęstniał; Szostakowicz czuł się dodatkowo zagrożony przez kontakty z uznanymi za wrogów ludu Meyerholdem czy generałem Tuchaczewskim. Także on, jak opowiadał Krzysztofowi Meyerowi, został wezwany do NKWD z podejrzeniem o udział w spisku przeciwko Stalinowi, zawiązanym jakoby przez Tuchaczewskiego. Nie przyznał się i został ponownie wezwany na poniedziałek. "Najstraszniejsze było to, że jeszcze trzeba było przeżyć niedzielę" - wspominał. Jednak do przesłuchania nie doszło, ponieważ przesłuchujący go pułkownik sam został w tym czasie rozstrzelany.
Szostakowicz tworzył wówczas IV Symfonię, dzieło ogromnych rozmiarów o wstrząsającej wymowie. Ale każdy utwór przed wykonaniem trzeba było zatwierdzić na specjalnym przesłuchaniu. Symfonia została odrzucona jako wykwit tzw. formalizmu i przeleżała w szufladzie aż do 1961 r.
Jak kompozytor wybrnął z opresji? Skomponował kolejną symfonię w stylu bardziej przystępnym, ale o równie tragicznym charakterze, choć nie pozbawioną fragmentów pogodniejszych - i zapowiedział, że utwór jest "odpowiedzią na słuszną krytykę". Podczas prawykonania publiczność wstawała z miejsc już podczas finału, na koniec stali już wszyscy, a owacje trwały ponad pół godziny. Twórca znalazł - ponad głowami władz - porozumienie ze swoją publicznością i tak już miało pozostać.
Szostakowicz się uratował. Na pewien czas dano mu spokój. W 1941 r. otrzymał nawet Nagrodę Stalinowską, która oznaczała oszałamiającą sumę stu tysięcy rubli; przeznaczył ją na pomoc dla żyjących w niedostatku bliskich i znajomych. Ale zaraz potem do ZSRR wkroczyli Niemcy. Kompozytor koniecznie chciał walczyć osobiście, jednak artystów uznawano wówczas za dobro narodowe i ewakuowano w głąb ZSRR. Szostakowicz początkowo wymógł pozostanie w rodzinnym mieście, a podczas oblężenia Leningradu rozpoczął pisanie VII Symfonii, która miała stać się tą najsławniejszą. Ostatecznie ukończył ją już na ewakuacji w Kujbyszewie. Tam odbyło się prawykonanie, zaraz potem grano już ją na całym świecie. O kompozytorze mówiono jak o Beethovenie XX wieku.
Zaraz potem napisał kolejną monumentalną VIII Symfonię, także odwołującą się do wojennych przeżyć. Jej wykonania przyjęto w świecie również z entuzjazmem, ale w ZSRR już chłodniej. Ale prawdziwego figla spłatał kompozytor w 1945 r. Ogłosił szumnie, iż pisze dzieło poświęcone "naszemu wielkiemu zwycięstwu". To była jego stała taktyka: zapowiadał napisanie a to dzieła o Leninie, a to opery "Cichy Don"; dzięki temu miał przez pewien czas święty spokój i czas na pisanie tego, co chciał. I co przedstawił tym razem? Niedługą, pełną sarkastycznego humoru IX Symfonię, w ostatniej części parodiującą marsz defiladowy z wiwatami. Jakby chciał powiedzieć: zwyciężyliśmy Hitlera, ale nasz cyrk toczy się dalej. Sarkazm był drugim, poza tragizmem, obliczem twórczości Szostakowicza.
Lata powojenne przyniosły kolejną ofensywę ideologiczną. Jak zwykle walczono z wrogami ludu, formalizmem i kosmopolityzmem. I znów rozpętało się piekło: jedni donosili na drugich, zwłaszcza mało zdolni zawistnicy na gigantów. Szostakowicz ponownie musiał paść ofiarą. Tym razem odebrano mu nawet możliwość zarabiania pedagogiką. Najpierw pisał do szuflady, potem straciwszy chęć do wszystkiego próbował szczęścia w muzyce użytkowej, w końcu zadał sobie gwałt i stworzył socrealistyczną "Pieśń o lasach" (za którą zresztą otrzymał potem znów Nagrodę Stalinowską). A jednocześnie w tajemnicy, tylko dla siebie, napisał zjadliwą satyrę "Antiformalisticzeskij rajok" (słowo rajok oznacza mały raj, ale i galerię obrazów), w której sportretował obrzydliwe postacie świata muzykologiczno-politycznego, zmieniając im nieco nazwiska (np. Jarustowski na Jasrustowski). Wśród wymienionych w tekście postaci znalazł się niejaki Paweł Apostołow (tu jako Opostyłow, od słowa postyłyj - znienawidzony), muzykolog i pułkownik KGB, który w kilka lat później miał umrzeć podczas publicznej próby przed prawykonaniem XIV Symfonii Szostakowicza.
Potem przyszła śmierć Stalina i parę lat później odwilż. Szostakowicz także musiał przez pewien czas odtajać, zebrać się w sobie, by stworzyć kolejne rzeczy wielkie. Jednocześnie wyjmował utwory z szuflady: Koncert skrzypcowy dla Dawida Ojstracha czy cykl pieśni "Z żydowskiej poezji ludowej", napisany jeszcze w 1948 r., podczas największej antysemickiej nagonki. Do tematyki żydowskiej nawiązał potem jeszcze w XIII Symfonii na bas solo, chór basów i orkiestrę: pierwszą część stanowiło umuzycznienie poematu Eugeniusza Jewtuszenki "Babi Jar", odnoszącego się do tragedii tysięcy Żydów zamordowanych podczas wojny w podkijowskim wąwozie o tej nazwie. "Dla wszystkich antysemitów jestem jak Żyd i dlatego jestem prawdziwym Rosjaninem" - brzmiała konkluzja tego mocnego wiersza (którego wymowę niestety poeta potem złagodził, czym sprawił kompozytorowi niemały kłopot). Kolejne części cyklu, także z tekstami Jewtuszenki, mówią o potędze humoru, o codziennych cierpieniach umęczonych kobiet, o umieraniu strachów czasu terroru i dalszym życiu kolejnych strachów - jednym słowem są rozliczeniem z pozornie mijającą epoką. Ale to był nadmierny optymizm - odwilż się skończyła.
Tego wszystkiego było już dla Szostakowicza za wiele. Tracił zdrowie. Niedowład ręki zakończył jego karierę pianistyczną, a z czasem uniemożliwił nawet pisanie. Kompozytor cierpiał ponadto na łamliwość kości, potem dołączyła się choroba serca, w końcu - nowotwór. Ostatnie dzieła Szostakowicza, wyciszone i zimne, jakby już z innego świata, mówią nie o otaczającej rzeczywistości, ale o jego własnym, jednostkowym cierpieniu - i tak samo są wstrząsające. Zmarł mając tylko 69 lat.
Jeden z najbardziej znanych utworów Szostakowicza VII Kwartet smyczkowy (spopularyzowany też w wersji na orkiestrę smyczkową jako Symfonia kameralna), opiera się na cytatach z wcześniejszych dzieł, które odegrały szczególną rolę w jego życiorysie. Oficjalnie kwartet poświęcony jest ofiarom wojny, ale bliskim kompozytor wyznał, że poświęca go samemu sobie, że jest to dzieło autobiograficzne. W środku utworu pojawia się powolny żałobny marsz. To pieśń rewolucjonistów z 1905 r.: "Zamęczony w ciężkiej niewoli".
Polityka