Raport mniejszości
Fikcja większości statystycznej to niebezpieczny fetysz, któremu ulec jest niezwykle łatwo. Co jednak, gdy liczby zmienią się na naszą niekorzyść? A dokładnie w takiej sytuacji znalazła się dziś prawie cała chrześcijańska Europa.
Pełne niepokoju pytanie o demograficzną przyszłość chrześcijaństwa nie jest wcale wzięte z księżyca. Oczywiście, zawsze można trąbić o pełnych Kościołach i zasłaniać się danymi o statystycznej większości. Tylko co to ma wspólnego z rzeczywistą religijnością dzisiejszej Europy?
Bo przecież nawet we Francji - jednym z najbardziej zlaicyzowanych obecnie państw Starego Kontynentu - chrześcijanie nadal stanowią statystyczną większość. Ale ile w tym jest prawdy, wie każdy, kto choć raz znalazł się w kraju nad Sekwaną. Wkrótce jednak nawet i te czysto statystyczne dane, określające rzekomo wysoką religijność Europejczyków, mogą także przejść do historii.
Wyśniony raj Hodży
Na temat postępującej ateizacji współczesnej Europy przelano już całe tony papieru. Mało kto jednak zwrócił przy tym uwagę na fakt, że skala tego procesu dawno przekroczyła wszelkie dopuszczalne poziomy ostrzegawcze. W tym kontekście jak kubeł zimnej wody muszą brzmieć niedawne słowa austriackiego pastoralisty ks. prof. Paula Zulehnera, który przestrzega, że Kościoły chrześcijańskie Europy powinny przygotować się na "sytuację mniejszości".
Zulehner zauważa, że niegdyś chrześcijańska Europa dziś coraz bardziej różnicuje się pod względem religijnym i światopoglądowym. Pastoralista przytacza też niezbyt optymistyczne dane, z których wynika, że gdyby uśrednić Europę pod względem religijnym, to udział chrześcijan wyniósłby w niej obecnie zaledwie ok. 60 proc. Prawda, że brzmi to niepokojąco, nawet w świetle naszych polskich 90 procent?
Zdaniem Zulehnera przy dzisiejszych europejskich realiach spadek znaczenia społecznego Kościoła jest w dłuższej perspektywie nieunikniony. Chrześcijaństwo przeżywa bowiem "silny kryzys transformacji", a jednocześnie europejskie społeczeństwa stają się coraz bardziej pluralistyczne. Austriacki teolog uważa, że za taki stan rzeczy odpowiedzialny jest "pozbawiony religii pragmatyzm dnia powszedniego", na który nakłada się "coraz bardziej agresywny neoateizm".
Ten ostatni święci dziś triumfy, jak Europa długa i szeroka. O ile jednak można to jeszcze jakoś zrozumieć w postkomunistycznej Albanii, gdzie obsesyjny reżim Envera Hodży wymarzył sobie onegdaj stworzenie pierwszego całkowicie ateistycznego państwa na świecie, o tyle nadal trudno pojąć przyczyny takiej sytuacji w Belgii, Holandii czy w Szwecji.
Tamtejsi obywatele nie byli przecież poddani kilkudziesięcioletniemu zorganizowanemu ateistycznemu praniu mózgu. A jednak dziś prawie połowa społeczeństw wymienionych krajów deklaruje się właśnie jako ateiści, racjonaliści, wolnomyśliciele, gnostycy czy po prostu ludzie stojący w opozycji wobec chrześcijańskiej wizji świata.
Nie jest więc przypadkiem, że właśnie dziś na ulice europejskich miast wyjeżdżają autobusy z namalowanym na nich słynnym już hasłem: "Boga prawdopodobnie nie ma. Dlatego przestań się martwić i ciesz się życiem". Tego rodzaju kampania, finansowana przez wojujące stowarzyszenia ateistyczne, jeszcze kilkanaście lat temu byłaby zupełnie nie do pomyślenia. Dziś nie dziwi nikogo. Ale jest to też widomy znak szybko zmieniających się czasów.
Katoewolucja
Zmianę myślenia widać jednak także wśród osób określających się nadal jako wierzące. Tyle tylko, że deklaracje wyznaniowe dużej części z nich nie pokrywają się zupełnie z uczestnictwem w praktykach religijnych i akceptacją nauczania Kościoła w kwestiach społecznych.
Owi "katolicy deklaratywni" jednocześnie bowiem głoszą swobodę światopoglądową w takich sprawach jak ochrona życia, obyczajowość czy moralność. I nie widzą w tym żadnej sprzeczności. To paradoks, ale zauważalny jedynie dla tych katolików, którzy korzystają regularnie z takich nieprzekłamujących busoli jak sakrament pojednania czy Komunia św.
Nic więc dziwnego, że niemieccy chadecy zaproponowali niedawno, aby na Pasterkę w kościołach naszych zachodnich sąsiadów wstęp mieli tylko ci wierni, którzy płacą oficjalny podatek kościelny. Ma być to próba zapobieżenia nagminnemu w ostatnich latach występowaniu z Kościołów chrześcijańskich (po to, by uniknąć płacenia podatku) oraz skończenia z fikcją jednorazowych - właśnie pasterkowych - odwiedzin w katolickich i protestanckich świątyniach. Krok radykalny, raczej mało ewangeliczny, ale świetnie oddający skalę problemu "letnich" wiernych.
Religijną kondycję dzisiejszych Europejczyków niezwykle celnie ujął kard. Christoph Schönborn, stwierdzając kilkanaście dni temu, że podlegają oni czemuś na kształt ideologicznego ewolucjonizmu.
"Jeśli w pedagogice kładzie się tylko nacisk na wartość, aby młodzi ludzie byli sprawni w walce konkurencji, i nie byli wychowywani w duchu wielkich ludzkich wartości, których potrzebuje społeczeństwo, to odbija się to na obrazie człowieka, który ma związek z ideologicznym ewolucjonizmem" - uzasadniał austriacki hierarcha.
Oziębłość religijna jest więc jedynie logiczną konsekwencją trwającego nieustannie procesu przystosowywania się człowieka do zmieniających się ciągle warunków społecznych, także w sferze religijnej. Te zaś każą mu dziś schować religię głęboko do szuflady. Ewentualnie dopasowywać ją do aktualnych trendów, mód czy po prostu zwykłego ludzkiego "widzimisię". W tym ujęciu wiara, jej nakazy i dogmaty stają się więc coraz bardziej kwestią prywatną.
Ta religijna aberracja częściowo dotyczy nawet naszej rzekomo arcykatolickiej Polski - badania Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego od dawna pokazują bowiem spadek uczestnictwa Polaków w nabożeństwach religijnych. Obecnie do Kościoła w miarę regularnie chodzi jedynie ok. 45 proc. wiernych.
Meczet musi być
Jeśli w ogóle można dziś mówić o jakimkolwiek ożywieniu religijnym Starego Kontynentu, to dzieje się ono niemal wyłącznie za sprawą wyznawców islamu. I to właśnie obcy nam kulturowo muzułmanie są sprawcami najgwałtowniejszej w ostatnich latach eksplozji na europejskiej mapie demograficznej.
Nie trzeba też jakiegoś wielce rozwiniętego zmysłu obserwacji, by stwierdzić, że jest ich z roku na rok coraz więcej i to nie tylko w dawnych mocarstwach kolonialnych, takich jak Francja czy Wielka Brytania. Milionowe wspólnoty muzułmańskie zamieszkują dziś przecież również w Holandii, we Włoszech czy w Niemczech. I cały czas rosną tam ich wpływy. Holandia ma już nawet pierwszego burmistrza wyznającego islam - od stycznia tego roku klucze do bram Rotterdamu dzierży pochodzący z Maroka muzułmanin, 47-letni Ahmed Aboutaleb.
Trudno też nie zauważyć, że w Europie Zachodniej buduje się dziś głównie meczety. W czasach, gdy pustoszeją chrześcijańskie świątynie, gdy straszą zaniedbane kościoły i zbory, rządy państw unijnych przeznaczają dziesiątki milionów euro na wsparcie dla rzekomo dyskryminowanej mniejszości islamskiej. Efekt? W samych Niemczech, w których żyje dziś ponad 3,5 miliona muzułmanów, funkcjonuje dwa i pół tysiąca meczetów, a już teraz planuje się wybudowanie kolejnych 200.
Co gorsza kopulaste główki islamskich świątyń wyrastają nawet w tym miejscach, w których w ogóle nie ma muzułmanów. Nie pomagają protesty okolicznych mieszkańców. We wschodnioberlińskiej dzielnicy Pankow-Heinersdorf, w której mieszka ok. 6500 osób, przeciwko budowie pierwszego na terenie byłego NRD meczetu zebrano aż 6 tys. podpisów mieszkańców. Na próżno - meczet musi być, bo gwarantuje to niemiecka konstytucja. A że 200 tys. berlińskich muzułmanów mieszka niemal wyłącznie w zachodniej części niemieckiej stolicy, w której i tak jest już ponad 80 meczetów, nie ma w tym przypadku żadnego znaczenia.
Przed budową wielkich meczetów w Niemczech od dawna przestrzega niemiecki pisarz Ralph Giordano, który nazywa je przejawem islamskiej "aspiracji do władzy i wpływu". "Wzywam do publicznego oporu wobec planów uczynienia z Niemiec plantacji wielkich meczetów! A także do oporu wobec przerażającej ślepocie i oportunizmowi klasy politycznej, która nie dostrzega wyraźnych znaków postępującej islamizacji" - nawoływał pisarz po wybudowaniu gigantycznego, mogącego pomieścić ponad 1200 osób, meczetu we Duisburgu.
Ale także i w tym przypadku niemieckie i unijne władze pozostały głuche na jego apele. Tak samo jak głuche są na każdy głos przestrogi, nawołujący do ratowania przed upadkiem całego chrześcijańskiego dziedzictwa naszej europejskiej cywilizacji.
Łukasz Kaźmierczak
ks. prof. dr hab. Janusz Balicki, kierownik Katedry Demografii Społecznej i Polityki Ludnościowej UKSW:
- Proces laicyzacji w państwach Europy Zachodniej zaszedł już dość daleko - co jest szczególnie widoczne w znacznym spadku praktyk religijnych - ale jednak jeśli chodzi o procent osób przyznających się do chrześcijaństwa, to jest on nadal dość wysoki. I nic nie wskazuje na to, żeby miały zachodzić tutaj jakieś gwałtowne negatywne zmiany, a już na pewno nie należy oczekiwać, że chrześcijaństwo znajdzie się wkrótce w sytuacji mniejszości religijnej.
Jak bowiem pokazuje socjologia religii i obserwacja historii ludzkości, ateizm (czy nawet obojętność religijna) nigdy nie był zjawiskiem bardzo powszechnym. Bierze się to ze swoistego "niepokoju metafizycznego", który jest wpisany w ludzką naturę, a który powoduje ciągłe poszukiwanie Boga, a przynajmniej próby odpowiedzi na podstawowe pytania, na jakich można dopiero oprzeć sens swojego życia. Nie wydaje się więc, by chrześcijaństwo kiedykolwiek stało się mniejszością w stosunku do ateizmu.
Podobnie wygląda sytuacja w odniesieniu do islamu, który nie jest religią mogącą konkurować na płaszczyźnie ideowej w Europie z chrześcijaństwem. Niemniej jednak daje się zaobserwować pewne obawy wynikające z procesów demograficznych.
Faktem jest bowiem, że dość szybko zmienia się proporcja muzułmanów w stosunku do chrześcijan na świecie. Wprawdzie liczba chrześcijan (ok. 2,2 miliarda) jest ciągle o wiele wyższa niż muzułmanów (ok. 1,3 miliarda), to jednak te różnice maleją na niekorzyść chrześcijaństwa.
Wystarczy powiedzieć, że społeczność katolicka (ok. 1,1 miliarda) stała się już mniejsza niż muzułmańska. Dzieje się tak, ponieważ zdecydowana większość muzułmanów żyje w tzw. krajach rozwijających się, charakteryzujących się wysoką dzietnością (nawet 7 dzieci na kobietę w wieku prokreacyjnym, przy 1,5 w UE i 1,3 w Polsce).
Liczba muzułmanów w Unii Europejskiej powiększa się i na pewno z biegiem czasu staną się oni znaczącą grupą religijną. Proces starzenia się naszego kontynentu, a w związku z tym kurczenie się liczby ludności w wieku produkcyjnym, powodować będzie bowiem potrzebę coraz szerszego otwarcia się na imigrantów. Z pewnością więc Europa w 2050 roku będzie równie "kolorowa", jak dzisiejsze Stany Zjednoczone czy niektóre dzielnice Londynu. Wśród ludności napływowej oprócz muzułmanów znajdą się jednak także chrześcijanie z Afryki czy Ameryki Południowej.
Dziś w UE żyje około 15 milionów imigrantów z krajów islamskich, przy czym część z nich urodziła się już na naszym kontynencie. Pierwsze pokolenie ma przeważnie duże rodziny, następne pokolenia jednak zaczynają dostosowywać się do trendów demograficznych, które występują obecnie w Europie. Jednocześnie wydaje się, że to drugie, trzecie pokolenie staje się bardziej religijne od pokolenia swoich rodziców, którzy przybyli na nasz kontynent z konkretnym celem, najczęściej po to, by podnieść swój status materialny.
Natomiast młodzi muzułmanie szukający swojej tożsamości, zwracają się ku swojej religii. Są bardziej radykalni, bardzo krytycznie oceniają wszystko co europejskie i wyraźnie zastrzegają, że nie identyfikuje się z miejscową kulturą i obyczajami. Ale badania wskazują również na zaawansowany proces integracji: duża część młodych muzułmanów np. w Anglii deklaruje, że są jednak i Brytyjczykami, i muzułmanami.
Na imigrację islamską można jednak spojrzeć także i od pozytywnej strony. Jak bowiem powiedział niedawno jeden z watykańskich hierarchów, religijni muzułmanie poprzez swoją obecność w Europie budzą sumienia zlaicyzowanych społeczeństw zachodnioeuropejskich i prowokują do pytań o stosunek do religii i kondycję duchową współczesnych Europejczyków.
Wydaje się więc, że w przyszłości możemy być świadkami niezwykłej konfrontacji naszego bogatego, ale mocno zlaicyzowanego kontynentu, ze społecznością pochodzącą z krajów mniej rozwiniętych technologicznie, za to posiadających ciągle pewien naturalny zmysł religijny. Być może będzie to z korzyścią dla obydwu stron: dla Europy, która powróci do większej religijności, i dla islamu, który zacznie się modernizować, najpierw na naszym kontynencie, a później także na świecie.