Pogoda
Warszawa

Zmień miejscowość

Zlokalizuj mnie

Popularne miejscowości

  • Białystok, Lubelskie
  • Bielsko-Biała, Śląskie
  • Bydgoszcz, Kujawsko-Pomorskie
  • Gdańsk, Pomorskie
  • Gorzów Wlk., Lubuskie
  • Katowice, Śląskie
  • Kielce, Świętokrzyskie
  • Kraków, Małopolskie
  • Lublin, Lubelskie
  • Łódź, Łódzkie
  • Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie
  • Opole, Opolskie
  • Poznań, Wielkopolskie
  • Rzeszów, Podkarpackie
  • Szczecin, Zachodnio-Pomorskie
  • Toruń, Kujawsko-Pomorskie
  • Warszawa, Mazowieckie
  • Wrocław, Dolnośląskie
  • Zakopane, Małopolskie
  • Zielona Góra, Lubuskie

"Nikt mi już ust nie zamknie"

Zawód górnika to wciąż jedna z najbardziej niebezpiecznych profesji. Kto lepiej może opisać trud i niebezpieczeństwa tej roboty jak nie ratownik górniczy, który w tym fachu spędził trzydzieści trzy lata?

/AFP

Walenty Komarek zaczynał swoją karierę w 1953 r. w czechowickiej "Silesii". Niemal od razu zaciągnął się do ratowników. To, że dane mu było dotrwać do emerytury, określa jako cud.

- W moim ratowniczym życiorysie przeżywałem takie chwile, których nawet czas nie jest w stanie wymazać z mojej pamięci. Dobrze pamiętam moje pierwsze kroki w charakterze ratownika, akcje ratownicze, w których uczestniczyłem, oraz ludzi, którzy mnie uczyli fachu - wspomina.

W swojej karierze uczestniczył w dziesiątkach akcji. Czterdzieści siedem z nich opisał w swoim pamiętniku, który być może już niebawem zostanie opublikowany. Kiedyś skrzętnie go ukrywał, teraz, po latach, postanowił przerwać milczenie i powiedzieć cała prawdę o tym, jak to niegdyś na Śląsku tuszowano wypadki w kopalniach. Wszystko działo się na polecenie władz. Nic nie mogło wyjść na zewnątrz. Za przeciek płaciło się głową.

Oto fragmenty relacji:

- 28 września 1969 r. Druga w nocy. Wzywają z kopalni "1 Maja". Na dole sztygar doczołgał się ledwo do telefonu i krzyknął: "Ratujcie, ze mną jest trzech, nie wiem, co z resztą. Było nas czterdziestu. Ratujcie!".

Podążamy w kłębach dymu. Wreszcie docieramy do miejsca zdarzenia. Jeden z poszkodowanych leży na przenośniku, już nie oddycha. Jest następny. Zastępowy ledwo wyczuwa puls. Bada stężenie czadem. Wynosi jedną dziesiąta procenta przy dopuszczalnym dwie tysięczne. Zastępowy wbrew przepisom zdejmuje własną maskę i przy jej pomocy wykonuje poszkodowanemu sztuczne oddychanie. My idziemy dalej. Pod ociosem spotkamy kolejnych górników, prawie wbitych w ścianę. Oczy w słup, mętne spojrzenia. Dajemy im maski, niektórzy ciągną tlen, inni w szoku szarpią nas, kopią, odtrącają pomoc. Uratowani opowiedzą nam później kolorowe wizje, otaczające ich ukwiecone łąki. Bo tak na ludzką psychikę działa czad. U wylotu ściany znów widzimy poszkodowanych. Jeden trzyma wąż wentylacyjny ze sprężonym powietrzem, co parę sekund podtykając pod nos któremuś ze skulonych kolegów. Dawkuje oddechy...

24 grudnia 1971 r. Zawał w kopalni "Jankowice". W zawale żyjący górnik zakleszczony przez gruzowisko. Pełne grozy chwile. Podajemy do gruzowiska tlen z butli i specjalnych rurek. Z przeprowadzonego wywiadu wynika, w którym miejscu jest poszkodowany. Decydujemy się na wykonanie chodniczka ratunkowego po dolnym ociosie. Idą w ruch piły i siekiery. My ubieramy gruzowisko podając urobek z ręki do ręki. Po około trzech minutach docieramy do głowy poszkodowanego. Żyje! Rozmawia z nami. Nad nim pokrzyżowana obudowa i lutnia. Ta lutnia zrobiła mu przestrzeń, że się nie udusił. Ze zdwojoną energią próbujemy ubrać skały nad nim. Mamy już ręce i tułów, prawie do kolan.

"Ratujcie! Ratujcie! Ratownicy, wyciągnijcie mnie".

Szarpie się i wrzeszczy. Chwyta nas rękami, ściska. Wołamy naszego lekarza, dr. Lisieckiego. Ten nie boi się wejść do chodnika na gruzowisku. Wchodzi i podaje rannemu lekarstwo, chyba zastrzyk. Uspokoił się trochę. Leży w wodzie, której stale przybywa. Próbujemy uwolnić mu nogi. Na nogach lutnia i na niej gruzowisko. Pod nogami drewniany stojak. Próbujemy podnieść lutnię lewarkami samochodowymi. Nie da rady. Co teraz? O wypaleniu lutni acetylenem nie ma mowy. Kopalnia metanowa. W końcu dzwonią ze sztabu: "dwa procent metanu, próbujcie palnikiem, ale ostrożnie".

Próbujemy lecz bez efektu. Na dodatek ratownik spawacz ulega poparzeniu. Wody przybywa. Bierzemy kolejno poszkodowanego na kolana. Podkładamy mu pod plecy pochłaniacze z aparatów zalane wodą, żeby go ogrzać. Rozmawia z nami. Prosi o przekazanie swoich nie załatwionych spraw rodzinie. Spowiada się. Pocieszamy go.

"Jeszcze chwilka, a będziesz uwolniony".

Nie ma mądrego, co by doradził. Ktoś z tyłu krzyczy:

"Utnijcie mu nogę!".

To by było najprostsze, ale co potem? Pozostała nam jeszcze jedna metoda. Ubrać zawał obok stojaka, spróbować go przeciąć i wydostać. Idzie powoli, ale idzie. W końcu stojak zostaje przepiłowany. Jedna noga uwolniona. Podkopujemy w spągu w okolicy drugiej uwięzionej nogi. Ze sztabu co chwila dzwonią i krzyczą: "No, co tak długo robicie?".

A wody przybywa. Wciąż też postępuje zawał. Wreszcie, tuż przed północą udaje nam się uwolnić drugą nogę. Jest nasz, żyje. Układamy go na nosze. Już wyjeżdża na powierzchnię, gdzie czeka sanitarka. Zabieramy sprzęt i udajemy się pod szyb.

"Nasze rodziny już chyba po kolacji wigilijnej. Zamiast radości przy stole sypały się zdrowaśki o szczęśliwy powrót tatusia-ratownika" - myślę w głębi duszy.

W końcu jesteśmy już na powierzchni. Idziemy do kopalnianej stacji ratowniczej. Częstują nas tam, czym mają. Wtem dzwoni telefon. Dowiadujemy się: poszkodowany zmarł w drodze do szpitala. O Jezu...

Dziś Walentemu Komarkowi zostały wspomnienia. Setki zapisanych stron i cała sterta pożółkłych fotografii. Na jednej z nich dostrzegam ekipę Telewizji Polskiej z redaktorem Mariuszem Walterem. To podczas pamiętnej akcji gaszenia pożaru w kopalni "Manifest Lipcowy" w 1975 r. Wówczas po raz pierwszy w naszej telewizji nadano reportaż z akcji ratowniczej. Zgodę wyraził sam I sekretarz KC Edward Gierek.

- To był pierwszy program o nas, o ratownikach górniczych ze Śląska. Trzydzieści lat temu Polacy w całym kraju dowiedzieli się o istnieniu ratowników i ich pracy w kopalniach. W tamtych latach wszelkie wypadki, akcje ratownicze były tajemnicą służbową. Skrzętnie ukrywano je przed społeczeństwem. Ale ja sobie wszystkie najważniejsze szczegóły zapisałem i dziś mogę zaświadczyć o tym, jak było naprawdę i nikt mi ust już nie zamknie - urywa Walenty Komarek.

Kajetan Berezowski

MWMedia

Zobacz także