"Nie jestem żadnym hajerem"
Nie jestem żadnym pierońsko dzielnym hajerem - tak mówi o sobie Zbigniew Nowak, górnik, który spędził prawie 5 dni w zasypanym chodniku kopalni "Halemba". Przy życiu utrzymywała go nadzieja, że koledzy przyjdą na ratunek.
Ze Zbigniewem Nowakiem, górnikiem z kopalni "Halemba", rozmawiał w szpitalu w Sosnowcu Kamil Durczok. Posłuchaj całej rozmowy:
Kamil Durczok: Pamięta pan moment tąpnięcia ?
Zbigniew Nowak: Tak. Bardzo dobrze. Było takie bum, dużo kurzu, cima. Dopiero po czasie, jak już kurz opadł, zacząłem szukać lampki i wtedy dopiero się zaczęło - wizja lokalna. Co się stało, jak to wygląda. Jak ja wyglądam itd.
Co pan zobaczył jak pan zapalił tę lampkę-karbidkę?
Widziałem rumowisko. Na górze obudowa, a na dole wypiętrzone zwały kamieni i węgla.
Duże to było tam, gdzie pan był?
Było trochę miejsca. Powiedzmy, że 10 chłopa by tam wlazło.
Co pan sobie wtedy pomyślał?
Muszę obejrzeć jak to wygląda, czy dam radę sam się wydostać, czy nie. Trzeba czekać. Klupać, ryczeć i czekać aż przyjdą chłopcy, którzy już na pewno tam grzebią.
Pamięta pan ten moment, w którym pomyślał pan: "To właśnie będzie ten moment, trzeba będzie krzyknąć, poklepać"?
Tych momentów było więcej, bo siedziałem i myślałem - poklupię tera. Zacząłem klupać, ryczeć. Cisza. Lekkie zwątpienie. Ale po jakimś czasie znów poklupałem i znów cisza. Tak było parę razy. Potem już nie klupałem, siedziałem i myślałem o czymś innym.
O czym się myśli w takim momencie?
O wszystkim. O życiu, jakie ono było, jakie mogłoby być, gdyby się przeżyło. Bo to jest już kwestia tego, że nie wiadomo, co będzie później. Czy zdążą mnie wyciągnąć, czy mnie tam dalej nie dobije, bo może być jeszcze jeden wstrząs czy coś. Różne są tam myśli wtedy.
A jak ważna jest taka świadomość, jak pan powiedział, że chłopcy idą, że ratownicy cały czas kopią i że na pewno nie przestaną, aż do pana nie dotrą.
To jest jedna z najważniejszych. Miałem dwie - że muszę żyć, by dojść do córki i żony i że oni po mnie przyjdą. To były dwie najważniejsze i one mnie utrzymywały przy życiu.
Bał się pan?
I tak i nie. Myślałem: tyle ludzi było przygniecionych, niedawno na hali i też przeżyli. Były też przypadki, że nie, ale nie mogłem siebie na to skazywać. Czasami w to wątpiłem, ale było dobrze.
A kiedy pan się bał, wystraszył się pan, kiedy pan pomyślał, że...
Właśnie przyszły takie myśli, że może nie zdążą i co wtedy. Córka jeszcze mała, nie wiadomo jak to będzie. To był taki lekki strach, ale zaraz mówiłem sobie: "E tam, będę myślał o strachu". Wszystko jest dobrze, zacząłem gwizdać, śpiewać, opowiadać sobie dowcipy, żeby jakoś to przeżyć. Miałem kolegę szczura, którego co jakiś czas widziałem i słyszałem. Trochę go było czuć starością, ale takich kolegów się nie wybiera.
Tak sobie myślę, że człowiek się chyba łapie wtedy różnych bardzo myśli. O obiedzie z rodziną pan myślał wtedy?
O wszystkim. Jadłam kartkę z notesu i myślałem: "Ale dobry kotlet, tylko trochę przesolony". Tak było właśnie.
Zjadał pan kartki?
Nic innego nie miałem, tak że kartka z notesu była najlepsza. Trochę wyobraźni i uczta Baltazara.
Tak się mówi, że w takich chwilach życie jak film przed oczyma się przewija. Czy u pana też tak było?
Pamiętam odkąd poznałem się z moją żoną Marleną; wesele; narodziny Laury; wakacje. Już nawet widziałem swoją stypę.
Kiedy pan usłyszał, że są blisko, że są ratownicy gdzieś tak, że być może jest już kontakt?
Praktycznie nie wiem, czy słyszałem ich, bo chciałem słyszeć, czy słyszałem ich, bo faktycznie tam byli. Były takie momenty, że słyszałem jakieś głosy. Zacząłem klupać, krzyczeć, nie było żadnego odzewu. Myślałem, że nie mogą za bardzo klupać, żeby nie robić mi nadziei. To poczekałem jeszcze. Tak było parę razy. Ale później ten ostatni raz, kiedy usłyszałem ich głosy, zawołałem, oni się odezwali. Wtedy wiedziałem, że jest już dobrze.
Co pan im powiedział, kiedy pan pierwszy raz do nich zawołał?
Że to ja metaniok, że żyję, jestem w całości, że chce mi się i pić i chcę jabłko.
A co oni odpowiedzieli?
Dokładnie nie pamiętam, ale chyba odpowiedzieli: "Już idziemy do ciebie, czekaj" i pytali mnie jeszcze raz gdzie jestem, czy nic mi nie jest i pytania już bardziej konkretne związane z akcją.
Wtedy pan już wiedział, że się panu nie wydaje? Że oni na pewno są blisko?
Jeszcze powiedziałem: Ja wam jeszcze poklupię, a wy mi odklupcie chociaż raz. I tak się stało.
A pamięta pan ten moment, kiedy dotarł do pana ten pierwszy ratownik. Kiedy już był tam na wyciągnięcie ręki, że pan zobaczył, że to żywy człowiek, kolega który pana uratował?
Doszli my do siebie razem prawie. Bo on kopał z jednej strony, a ja z drugiej strony odkopywałem siatki, przedzierałem się. Bo pomyślałem, że zanim oni dojdą to trochę straty czasu jest. No to trzeba im pomóc, w końcu jestem w pełni sprawny. No to się przedzierałem i jak go już widziałem powiedziałem: "Chłopie daj pacia". Przywitaliśmy się i mówię: "Dobra jadymy dalej, bo nie ma czasu".
Chciałem zapytać, czy pan go wyściskał, ale...
Nie było miejsca i czasu na to, bo było trochę wąsko w tym miejscu, kaj my się spotkali.
Powiedział mu pan, że się cieszy, że to jest jeden z najlepszych widoków w pańskim życiu? A on?
On mówił, że to jest dobry dzień, bo widzę cię chłopie żywego i całego. Ja też powiedziałem, że się cieszę, bo jak by nie było trochę czasu byłem sam, a teraz mogę na ciebie patrzeć.
Pan stracił rachubę czasu, bo jednak tam na dole ten czas się liczy zupełnie inaczej. Jak pan sądził, jak długo przebywał pan pod ziemią?
Na samym początku jak jeszcze miałem lampę to kontrolowałem czas, bo miałem zegarek i datownik. Wiedziałem która jest godzina i jaki dzień. Później zacząłem liczyć, lampa mi zaczęła gasnąć i nie miałem jak obserwować godziny, to myślałem, że już dwa, trzy dni minęły. Myślałem, że chyba jest sobota albo niedziela, bo jest cicho i nic się nie dzieje. A później jak już ich słyszałem to się pytałem jaka konkretnie jest data. To mi powiedzieli, że czwartek.
To ratownicy panu powiedzieli, że to cztery dni, 111 godzin?
Nie. Pierwszy ratownik mi powiedział: Chłopie to dopiero dwa dni jest. I taka była wersja, że pomyślałem, że jeszcze na kreple zdążę, w sobotę jeszcze na urodziny i będzie dobrze. Potem już nie rozmawialiśmy. Jak byłem w karetce, to się doktora pytałem, jaki jest dzień. Powiedział mi, że jest poniedziałek i wtedy mnie olśniło, że to tyle czasu.
Co pan pomyślał, jak pana wynosili z szoli, jak pana już winda zawiozła do góry, jak pana wynieśli na noszach?
Jak żech już poczuł ten świeży luft na dole tego szybu, to wiedziałem, że jestem w domu. To jest ino kwestia paru dni.
Powietrze smakuje inaczej, prawda?
Ach, rarytas.
Kiedy pan zobaczył rodzinę?
W tym samym dniu.
Jak wyglądał ten moment, kiedy rodzina do pana przyszła?
Jakbym dwóch aniołków zobaczył.
Jest pan drugim, po Piontku z Rokietnicy, górnikiem, który tak długo przebywał pod ziemią. Ma pan taką świadomość, że jest pan pierońsko dzielnym hajerem?
Czy ja wiem, czy dzielnym? Przypuszczam, że każdy rozsądny mężczyzna, który pracuje na dole, jest pełny sił, tak ja byłem, to by się tak samo zachowywał. Przypuszczam, że nie panikowałby. Byłoby wszystko normalnie, nie? Może przeżyłem tą nadzieją, że skoro on mógł, to czemu ja nie mogę. On był trochę starszy, miał mniej miejsca ode mnie. No i żyłem tą nadzieją cały czas, że będzie dobrze.
Pytanie, które sobie zostawiłem na koniec i które wydaje mi się chyba ważne: zjedzie pan jeszcze na dół?
Nie wiem. To jest kwestia, jak wyjdę ze szpitala, porozmawiam z żoną, na spokojnie. Chciałbym, ale to nie znaczy, że pojadę na dół. To jest kwestia czasu, jeszcze nie wiem. Nie powiem ani tak ani nie.
Czy żona pozwoli?
Przypuszczam, że nie i córka też już powiedziała. Zobaczymy, jak to będzie.
Czy jest ktoś, komu chciałby pan szczególnie podziękować?
Najbardziej chciałbym podziękować braci górniczej, ratownikom, całemu sztabowi, którzy przy tym byli, pracowali i wszystkim ludziom, którzy trzymali za mnie kciuki - wszystkim ludziom, którzy w tym momencie solidaryzowali się i wierzyli w to, że wyjdę, jak ja w to wierzyłem.
Cała Polska trzymała za pana mocno kciuki. Dziękuję bardzo za rozmowę.