Pogoda
Warszawa

Zmień miejscowość

Zlokalizuj mnie

Popularne miejscowości

  • Białystok, Lubelskie
  • Bielsko-Biała, Śląskie
  • Bydgoszcz, Kujawsko-Pomorskie
  • Gdańsk, Pomorskie
  • Gorzów Wlk., Lubuskie
  • Katowice, Śląskie
  • Kielce, Świętokrzyskie
  • Kraków, Małopolskie
  • Lublin, Lubelskie
  • Łódź, Łódzkie
  • Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie
  • Opole, Opolskie
  • Poznań, Wielkopolskie
  • Rzeszów, Podkarpackie
  • Szczecin, Zachodnio-Pomorskie
  • Toruń, Kujawsko-Pomorskie
  • Warszawa, Mazowieckie
  • Wrocław, Dolnośląskie
  • Zakopane, Małopolskie
  • Zielona Góra, Lubuskie

Mr Rahim idzie na dżihad

W lutym 2007 roku do Kabulu odlecą pierwsze pododdziały Wojska Polskiego, które zaczną tam pełnić wojenną służbę w ramach operacji NATO. Radek Sikorski, obecny minister obrony narodowej, zna dobrze ten kraj, bo wędrował po Afganistanie dwadzieścia lat wcześniej.

/INTERIA.PL

Był 24-letnim globtroterem, któremu w podróży przez ogarnięty wojną kraj pomagali mudżahedini. Mówiono nań Rahim, czyli Miłosierny.

Dziś ten sam Radek Sikorski wysyła na niekończącą się afgańską wojnę naszych rodaków. Nimi nie będą się opiekowali mudżahedini. Do nich mudżahedini będą strzelać.

Niewiele wiemy o Afganistanie, zaś od 1987 historia tego kraju wywinęła już kilka kozłów. Niegdysiejsi sojusznicy stali się wrogami, a nieprzyjaciele aliantami. Fakty dowodzą, że nikomu dotąd nie udało się Afgańczyków pokonać i podporządkować. Ani Mongołom, ani Brytyjczykom, ani Rosjanom. Wątpliwe też, czy cokolwiek dobrego przyniesie obecna misja militarna, w której ochotniczo i na swój koszt bierze udział Polska. Wszystko wskazuje, że po klęsce irackiej szykuje się nam następna porażka.

Radek Sikorski, dla mudżahedinów Rahim, też pojechał do Afganistanu jako ochotnik, choć niełatwo jest zdefiniować jego ówczesny zawodowy status.

Ni to reporter,

bo BBC się od niego odcięła, mimo że nosił ich magnetofon, za to "Observer" dał mu zaliczkę w funtach na poczet przyszłych raportów z pól bitewnych, ni bystry wywiadowca zbierający dane o sytuacji na obszarach, dokąd nie docierał nikt ze światowych mediów. Rahim zbierał informacje rolnicze na potrzeby charytatywnej organizacji Afgan Aid, robił zdjęcia, chodził z chińskim kałasznikowem w ręku i w uszytej specjalnie dla niego w londyńskich zakładach RBR Armour kamizelce kuloodpornej. Granicę z Afganistanem przekraczał nielegalnie. Jeździł ciężarówkami i konno. Maszerował niczym legionista. Głodował i cierpiał pragnienie. Ale jak sam pisze, prowadził swą "osobistą wojnę, wydaną w duszy imperium zła". Był jak Lawrance z Arabii. Przeżył niesamowitą przygodę, ocierał się o śmierć, a po powrocie napisał książkę "Prochy świętych. Podróż do Heratu w czas wojny". To dobra lektura dla naszych, też szukających potwierdzenia swej męskości, żołnierzy.

"Prochy świętych" czyta się bardzo dobrze. Sikorski jest urodzonym narratorem o dużej kulturze literackiej, piszącym językiem atrakcyjniejszym i bogatszym niż jego utytułowana Pulitzerem małżonka Anna Applebaum. Nawet gdy w dialogach czy odautorskich komentarzach "Prochów..." czuje się młodzieńczą tromtadrację czy zbędną romantyczną zawadiackość, to emocja i wewnętrzny puls relacji nie pozwala oderwać się od lektury. Natomiast fragmenty, w których autor peroruje na akademickie tematy, można sobie darować.

To ułatwi naszym żołnierzom zawodowym przygodę intelektualną, nim zaczną okopywać się na głęboko wysuniętych górskich rubieżach.

Książka jest relacją z niebezpiecznej wędrówki z Peszawaru w zachodnim Pakistanie do Heratu, starożytnego miasta afgańskiego leżącego na zachodzie kraju, tuż przy granicy z Iranem. Sikorski pragnął, jak pisze, poznać dzieje tego niedostępnego w tym czasie legendarnego miasta, będącego historyczną "Bramą do Indii". Rahima, podróżującego z fałszywym paszportem i pod fałszywym nazwiskiem (to jedyny znany nam reporter pracujący w ten sposób), prowadzili przez terytorium Afganistanu miejscowi islamiści. Po tygodniach spędzonych wspólnie uznali go - co napełniło go szczęściem - za dobrego mudżahedina. Na niebie latały wtedy radzieckie śmigłowce, a z bombowców z czerwoną gwiazdą sypały się radzieckie bomby. Nie było żartów.

Ginęły tysiące ludzi, głównie cywilów. Podobnie zresztą jak dziś.

"Strach, choćby najsilniejszy, nie ściska jednak stale za gardło, lecz powraca co jakiś czas. Jeśli nic nowego się nie dzieje, przy największym nawet niebezpieczeństwie, zaczyna się rozluźnienie, nuda. I wtem sytuacja się zmienia: raca świetlna wspina się na niebo, z oddali dochodzi odgłos wymiany strzałów, kamienie rzeki hałasują w wodzie niczym łopatki rotora helikoptera - nagle wszystkie nerwy znów się napinają". Strach nie jest obcy nikomu, nawet człowiekowi uzbrojonemu. "Mimo zabezpieczenia, jakie dawał mi ciążący na ramieniu karabin maszynowy, czułem się na tym pustkowiu jak przyparty do muru. Byłem przekonany, że pośród niezmierzonych zarośli czai się coś złego".

Wędrując tygodniami po afgańskich wertepach, Rahim poznał Afgańczyków, ich naturę i to, czym się charakteryzują. Tej wiedzy nasi żołnierze zapewne nie posiądą, bo trudno poznać lepiej kogoś, kto może podejść na odległość strzału karabinowego. "Afgańczycy mogli nie należeć do najbardziej energicznych czy dokładnych ludzi, cechował ich jednak nieprawdopodobny upór. Tocząca się wojna nie zmieniła, mimo wszelkiej gwałtowności, sposobu ich życia w takim stopniu, w jakim podobny kataklizm dokonałby tego w uprzemysłowionym kraju. (...) Ludność była więc przyzwyczajona do obywania się bez udogodnień. Każda dolina, każda wioska była samowystarczalną jednostką gospodarczą: zebrane plony zjadano, a wszystko inne sprowadzano kilka razy do roku. To właśnie sprawiało, że prowincja mogła kontynuować opór. (...) Czułem respekt dla tej niespiesznej wytrwałości Afgańczyków".

Poza "uporem" i "niespieszną wytrwałością" Afgańczycy są zwolennikami surowej, ale i pomysłowej sprawiedliwości. "Funkcja głównego mułły meczetu po przewrocie komunistycznym była najbardziej ryzykownym zajęciem w Heracie. Stary mułła zginął wraz z rodziną zaraz po odebraniu miasta przez komunistów. Sajid Abu Bakr, karierowicz wyznaczony odgórnie, powiedział któregoś piątku do zgromadzonych w meczecie ludzi, że Ahmad Jaglani, jeden z przywódców ruchu oporu, był angielskim szpiegiem, a powstańcy to zwykli intryganci. Dwa miesiące później zaproszono go do jednej z wiosek na tradycyjne recytacje Koranu. Kiedy siedział w domu mułły, dwa tysiące ludzi na zewnątrz było zajętych przyciąganiem do siebie czubków dwóch potężnych sosen i wiązaniem ich razem. Gdy Abu Bakr pokazał się, tłum już na niego czekał. Złapano go, wniesiono po drabinie do góry i przywiązano do drzew za nogi, głową w dół. Po przecięciu sznurów mocujących czubki sosen został rozerwany na dwie części". Zdrajców czeka taka właśnie kara, mówili między sobą Afgańczycy.

Miejscowi komuniści też byli bezlitośni. "W górach wokół Heratu buldożery przygotowywały wielkie rowy. Komuniści wiązali ludziom ręce z tyłu, zalepiali im oczy gipsem i spychali do rowów. Maszyny przykrywały ich ziemią i w ten sposób ginęli". Afgańczycy bezlitośni byli również dla obcych. "W warsztacie samochodowym niedaleko szkoły pracował rosyjski mechanik. Mieszkał od trzech lat na naszej ulicy. (...) Dla tłumu sprawa była prosta: Rosjanin, a zatem komunista. Zastrzelono go, odcięto mu nos i podziurawiono ciało nożami, potem odcięto mu głowę i rozbito czaszkę kamieniami. Jego mózgiem rzucano o ścianę i deptano. Wyglądał jak rozlany jogurt. Ciało wrzucono do rynsztoka dla psów". Gdy odbito z rąk Rosjan Herat, nastał czas porachunków. "Tłum opanował hotel i dopadł wroga. Zrzucano ich żywych z góry do pustego basenu kąpielowego. Tylu ludzi wdarło się na ten dach, że nie wytrzymał ciężaru i zawalił się. Wielu zginęło pod gruzami".

Afgańczycy, podobnie jak Afrykanie czy Latynosi, uważali Amerykę za swego naturalnego przyjaciela. Dlaczego? "Bo stinger jest przyjacielem". Fakt, decyzja prezydenta Reagana o przekazaniu Afgańczykom rakiet Stinger praktycznie zmieniła bieg wojny afgańsko-sowieckiej. Udowodniła Rosjanom, że

męstwo plus trochę techniki

czyni z Afgańczyków wojowników niezwyciężonych, a z ich terytorium - fortecę nie do zdobycia. Rahim obserwujący dżihad - świętą wojnę - od kulis, uznaje, że jest on w swych założeniach zbliżony do chrześcijańskiej koncepcji wojny sprawiedliwej. "Proklamacja (wojny) powinna w gruncie rzeczy dotyczyć obu w chwili, gdy społeczności zagraża wróg. W przeciwieństwie jednak do dysydenta z Nazaretu Mahomet był cieszącym się poparciem doczesnym władcą arabskich terytoriów - stąd też odmienny ton Koranu: zamiast nadstawiania drugiego policzka, Bóg ustami swego Proroka nakazywał wiernym walczyć" - pisze Rahim Sikorski. Zauważmy: dziś nadal Afgańczycy prowadzą swój dżihad, tylko Rahim i jego żołnierze znad Wisły znaleźli się po drugiej stronie. Staje się oczywiste, że nie uczestniczą w wojnie sprawiedliwej...

Wątek chrześcijan i koncepcji wojny pojawia się jeszcze w innym miejscu, gdy naładowany intelektualnie młody Polak wdaje się w dysputy teologiczne, pokazowe, mocno sztuczne, ale oddające specyficzny rys osobowości Sikorskiego. Oto Rahim spotyka dr. Faizullaha, psychologa, który tak ocenia Polaka: "(...) Mogę powiedzieć, kim pan jest. Na pewno nie zwykłym dziennikarzem. (...) Rękawy ma pan podwinięte, chustę mocno zawiązaną, pewny krok... Wiem, komandos - zniżył głos, jakby ktoś mógł usłyszeć ten wielki sekret - oddziały specjalne, prawda? Albo wywiad brytyjski. Nie, niech pan nie zaprzecza (...). Dziennikarze siedzą za biurkiem, nie przyjeżdżają do nas. Odebrałem to jako komplement". Gdy autor tłumaczy rozmówcy, że Wałęsa nie powiódł Polaków do walki, bo w miastach walka jest trudna, a sam Wałęsa wypowiada się przeciw przemocy, Afgańczyk konstatuje: - Teraz rozumiem! Tak, wy, chrześcijanie, macie przecież miłować nieprzyjaciół swoich, czyż nie? - Zgadza się - potwierdza Sikorski. - W takim razie islam jest lepszy, nie sądzi pan? Kochamy naszych wrogów, gdy ich wpierw pokonamy".

Młody Polak fascynuje się islamem, choć odnieść można wrażenie, że tym bardziej miłuje mahometan i ich dziedzictwo, im bardziej nienawidzi komunizmu i Rosjan. "Islam stworzył wielką cywilizację, zdolną do przystosowania się do współczesności poprzez swe własne prawa filozofii i polityki. Obejmujące cały świat wysiłki muzułmanów, by pogodzić wartości ich religii z wymogami dzisiejszego świata, mogą być skazane na niepowodzenie, zamysł to jednak szlachetny i zasługujący na coś więcej niż szyderstwo". W wielu miejscach swej relacji z wyprawy przyszły minister obrony zadziwia siłą przewidywania, na przykład: dla Afgańczyków liczy się godność, nie nowoczesność. Święte słowa!

Bo obca armia na pewno nie leczy afgańskiej godności. Takich antycypacji jest więcej, choć prędzej dałby się Sikorski obrzezać, niż przewidziałby woltę historii z ostatnich lat. Odnotowuje on pytanie Chana, islamskiego bojownika: - Czy myślisz, że Ameryka i Rosja dogadają się i Amerykanie przestaną wspierać Afganistan? Pytanie padło w roku 1987, sojusznikiem i przyjacielem Waszyngtonu był wówczas poczciwy Saudyjczyk bin Laden, a jedynym globalnym wrogiem - ZSRR. Jak dziś należałoby sformułować to pytanie?

Ale nie tylko polityką zajmował się Rahim, czyli Miłosierny. Musiał tę niełatwą podróż przeżyć. "Wędrówka przez pole minowe wspaniale wpływa na koncentrację. Spoglądałem wciąż to na drogę, to na moje stopy, wahając się w każdej sekundzie. Czy w tej suchej kępie nie kryje się przewód? Co może się stać, gdy nadepnę tamten płaski kamień? Byłem gościem, więc nie pozwolono mi iść przodem (...)".

Czy udział wojsk NATO-wskich w Afganistanie ma jakiś sens? Taki sam jak wojsk koalicji w Iraku. Żaden. Eskaluje tylko konflikt i sprawia, że rutynowy problem polityczno-militarny staje się płonącym, międzyreligijnym. Rahim Sikorski znów proroczo konstatuje: "Im większa różnica między społecznym i technologicznym rozwojem dwu walczących stron, tym większe prawdopodobieństwo, że kraj biedniejszy i bardziej zacofany pokona drugi, nowocześniejszy". A sytuacja w Afganistanie wskazuje, że powtórzy się biblijny pojedynek Dawida i Goliata. Potężna obca armia staje naprzeciw miejscowej mizerii. Ale niepokonanej mizerii. "Tak naprawdę Afgańczycy nigdy nie planowali żadnej strategii partyzanckiej. Po prostu każdy Abdul, Ismael czy Mohammad atakował wroga pierwszą, naprędce skleconą bronią, jaka mu wpadła w ręce, i bił go jak umiał, bez żadnych rozkazów czy planów. (...) Zwyczajni Afgańczycy, zagrzewani tradycyjną wiarą i wspomagani niewiedzą tego, na co się ważyli, wzięli los we własne ręce i dlatego zwyciężyli".

I dziś zwyczajni ludzie, w Polsce i Afganistanie, nie wiedzą dokładnie, co robią tam, w dzikich, cudzych górach wojska paktu północnoatlantyckiego. W jakim celu walczą i giną w ciężkich bitwach Brytyjczycy i Amerykanie. Czy jeszcze gonią bin Ladena, czy może znów załatwiają, tak jak w Iraku, jakiś nieznany maluczkim globalny problem ekonomiczny. Nie mają szans na zaprowadzenie tam swojego ładu, gdy staje przed nimi lud prosty, dumny i świadomy własnej wolności. I znów okazuje polityczny instynkt Mr Rahim, dla nas po prostu Radek, wybierając dla swej pouczającej książki prorocze motto: "Słońce wolności powstało nad Afganistanem i nikomu nie uda się go przyćmić" /Leonid Breżniew, 1980/.

Henryk Martenka

* Wykorzystane w tekście cytaty w cudzysłowach pochodzą z książki Radka Sikorskiego, "Prochy świętych. Podróż do Heratu w czas wojny". Tłum. Grzegorz Sowula. Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1995, str. 396.

Angora

Zobacz także