Może nie na tyle poważnie, żeby poważnie przemyśleć, czy stabilność budżetowa jest rzeczywiście najważniejszym atrybutem gospodarki wolnorynkowej - ale na tyle, by chcieć jakoś swą "zdradę" wobec klas pracujących odkupić. Owym odkupieniem było obdarowanie rozległymi przywilejami związków zawodowych. Siła związków miała równoważyć bezlitosne reguły i nieuniknione niesprawiedliwości kapitalizmu, czyniąc znaczącym elementem rządzenia "dialog społeczny". W teorii - zauważa publicysta. W praktyce znów, by zacytować byłego rosyjskiego premiera, "chcieli jak najlepiej, a wyszło jak zwykle". Można się spierać o miejsce w gospodarce związków, ale jeśli już przyjmuje się - jak to zrobiono w III RP - że jest to instytucja dla kraju pożyteczna, warto obserwować, jak funkcjonuje ona w krajach, które odniosły cywilizacyjny sukces. Otóż dla tamtejszych związków organizowanie protestów to skraj działalności. Przede wszystkim zajmują się one różnego rodzaju negocjacjami i wyważaniem stanowisk - co wymaga profesjonalizacji i szerokiego zaplecza eksperckiego, a to z kolei możliwe jest tylko w wypadku organizacji dużych i bogatych. U nas tymczasem nieprzemyślane przywileje zamiast do budowania takich central zachęcały do wielkiego rozmnożenia związków. Napowstawało ich więc mnóstwo - małych, biednych, a przez to skazanych na zadymiarstwo. "Trudno mi uwierzyć - pisze Ziemkiewicz - by pan Bogusław Ziętek i jego ludzie z Sierpnia'80 byli w stanie cokolwiek sensownego wynegocjować w sprawie emerytur pomostowych, nawet gdyby premier spełnił oczekiwania i natychmiast do nich przyjechał. Sądzę, że wcale nie jest to ich zamiarem - idzie tylko o zaistnienie z żądaniami przebijającymi konkurencję". Premier oczywiście nie powinien legitymizować takiej rozróby - choć nie będzie to łatwe po tym, jak udzielało się moralnego wsparcia białemu miasteczku - uważa autor publikacji w "Rzeczpospolitej".