"DGP" ustalił, że na długo przed startem prezydenckiego samolotu dowództwo 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego wpisało w plan jego lotu jako zapasowe lotniska w Witebsku i w Mińsku. To na nich powinni wylądować piloci w razie niebezpiecznych warunków pod Smoleńskiem. Także piloci 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego byli poinformowani o dwóch, rezerwowych miejscach, wyznaczonych do lądowania. Dlaczego w takim razie załoga nie wybrała lotniska w Witebsku lub w Mińsku? - zastanawia się "Dziennik Gazeta Prawna". Jednym z powodów mógł być fakt, że BOR nie zorganizował dodatkowego transportu z tych lotnisk dla prezydenckiej pary, polityków, wojskowych dowódców i pozostałych pasażerów. Nie zorganizował, bo nie wiedział o zapasowych lotniskach. Kierownictwo Biura tłumaczy, że nie dostało takich informacji w pułku. "Wojsko nie ma obowiązku udzielania takich informacji BOR, ale wcześniej zawsze to robiło" - wyjaśnia "Dziennikowi Gazecie Prawnej" były dowódca 36. Pułku płk Tomasz Pietrzak. O tym, że BOR nie zorganizował transportu z lotnisk zapasowych, musieli wiedzieć funkcjonariusze Biura lecący na pokładzie, a także ministrowie z Kancelarii Lecha Kaczyńskiego, którzy organizowali rocznicowe uroczystości w Katyniu. Gdyby samolot wylądował w Witebsku lub w Mińsku, to nikt z delegacji nie dojechałby do Smoleńska, a potem do Katynia. Niewykluczone zatem, że załoga samolotu, mając tę wiedzę od początku, zdecydowała, że skorzystanie z lotnisk zapasowych nie wchodzi w grę.